Oto zakończyła się ostatnia misja biegowa na ten rok! Czy udana ? zależy jak na to patrzeć. Właśnie wróciliśmy z Valencji, gdzie po raz trzeci w tym roku walczyliśmy o tytuł maratończyków :) Tytuł podtrzymany, czas poprawiony i to niemało - niech zatem będzie, że misja została spełniona... co się nie udało, niech pozostanie wyzwaniem już na rok następny.
Centrum operacyjne maratonu znajdowało się w Ciudad de Las Artes y Las Ciencias, nie przez przypadek przez mieszkańców nazywanym "dzielnicą przyszłości". Cały kompleks wygląda jakby przed chwilą wylądowali tu kosmici ze swoimi kosmicznymi statkami . Całość robi naprawdę ogromne wrażenie i choć kompleks obejmuje wielki obszar konstrukcje zachwycają lekkością i świeżością.
Działając strategcznie zamieszkaliśmy całkiem blisko, w wynajętym apartamencie, zaledwie kilka przecznic dalej. Do Biura Zawodów mieliśmy kilka minut spacerkiem. Zdumiewające, że choć Valencja jest trzecim co do wielkości miastem Hiszpanii (po Madrycie i Barcelonie) wszystko zdaje się być w zasięgu. Miasto jest ładne i zadbane a dzięki obfitości terenów zielonych, które szerokim pasem ścielą się przez jego środek nie przytłacza typowym dla metropolii zgiełkiem. Miasto Sztuki i Nauki wyrasta z tej zieleni niczym zaczarowana fasola. To właśnie tutaj w budynku Muzeum Nauki Księcia Filipa odbyły się targi EXPO, odbieranie numerów startowych i kuszenie innymi wydarzeniami, do których póki co przyjdzie mi tylko wzdychać z utęsknieniem...
Kolejka po odbiór numerów, dominują Hiszpanie ale nie brak też innych narodowości.
Po charakterystycznych plecakach poznajemy uczestników, którzy biegali z nami w Rzymie i Pradze.
Powyżej zestaw medali z cyklu Rock`n`Roll Marathon Series- co tu dużo mówić - chcę je wszystkie! :)
A poniżej niezbędnik maratończyka:
1. Dobry but. A najlepiej dwa.
2. Żelazny upór i stalowe mięśnie.
3. Wsparcie.
4. Pozytywne nastawienie.
5. Numer startowy.
I oto jesteśmy gotowi! Odebraliśmy numery, koszulki, uzupełniliśmy energię na Paella Party i pozostało czekać na start.
Dołączyłam do drużyny :) Panowie nie oponowali :)
Generalnie, jeśli chodzi o frekwencję chyba był to największy z dotychczasowych naszych maratonów. Organizacyjnie wszystko było dobrze rozplanowane, choć z mojego punktu widzenia mogłoby być wyraźniej oznaczone. Punkt za to, że niezbędne informacje dostaliśmy przed biegiem mailowo. Całe szczęście, że choć rzuciłam na nie okiem, bo tłum był bardzo gęsty i bez wcześniejszego przygotowania jednak trudno było się orientować co gdzie się mieściło. Do depozytu kierowaliśmy się na tzw. czuja, za tłumem i jeszcze na 40 minut przed startem musieliśmy się przez niego przeciskać. Strefy startowe były zagrodzone i wpuszczano do nich według kolorów numerów - my trafiliśmy do strefy na 5 godzin i na początku sporo ludzi musieliśmy wyprzedzić. Przy starcie jak zwykle były ogromne emocje i wspaniały doping, zlewający się w ogromny hałas bębnów, gwizdków, krzyków, które jak naciągnięta sprężyna wybiły nas na pierwsze kilometry. Temperatura też jak zawsze sprzyjała - było pięknie, słonecznie, ale nie za ciepło. W sam raz na przebiegnięcie 42 km.
Zaczęliśmy szybko, za szybko. Mirek co chwilę kazał mi zwalniać. Biegliśmy dobrze do 25 km. D0 15 km nie czułam, że biegnę za szybko i byłam z nas bardzo dumna, że tak wspaniale mieścimy się w czasie. Po 22 km zaczęłam odczuwać ból w kolanie, do 25 km nadal trzymaliśmy tempo. Ambicja nie pozwalała mi odpuścić. Przy 27 km wiedziałam już, że nie dam rady - ból wwiercał mi się w kolano a dodatkowo plecy bolały jakby ktoś mi przyłożył łopatą. Zwolniłam, zaczęło się podchodzenie. Na ratunek przybiegł mi Javier, dzięki pomocy którego dotarłam jakoś do mety. Przy okazji szkoliłam hiszpańskie czasowniki nieregularne: me duele, no puede, no quiero mas :) To ciekawe jak dystans zmienia perspektywę. Pierwsze 15 km mignęło jak z bicza strzelił, końcowe 15 km wydawało się być wiecznością. Nawet ostatni km, nawet te ostatnie metry już przy towarzyszeniu kibiców nie uwolniły we mnie mocy. Prawda niestety była taka, że moc skończyła się dużo wcześniej niczym paliwo w niezatankowanym aucie.
Ten maraton przeżyłam najdotkliwiej z wszystkich trzech. I choć czasowo był najlepszy przyniósł mi najmniej satysfakcji. Na mecie czułam się tak źle, że nie byłam w stanie się cieszyć. Chyba, że z radości mojego wspaniałego męża, i z tego, że tym razem to on na mnie czekał na mecie.
A tu kilka kadrów spoza sportowej odsłony Valencji.
Mural w jednej z uliczek na starym mieście.
Po biegu nas wymasowano, skoczyliśmy (nadużycie semantyczne) do domu na szybki prysznic i zdążyliśmy jeszcze zwiedzić Oceanarium - największe w Europie i naprawdę wspaniałe. Załapaliśmy sie nawet na pokaz delfinów. Tylko dlaczego tyle tam schodów...?
Ostatni, wieczorny rzut oka na miasto i nasza krótka wycieczka po Valencji dobiegła końca. Ach co to był za weekend!
Stefan, współbiegacz 22:30, 19 listopada 2013
Magiczne !
OdpowiedzKARMA 23:15, 19 listopada 2013
Ależ Jesteś szybki! jeszcze nie skończyłam pisania a już Cię tu mam :)Dziękuję za każde dobre słowo i pozdrawiam bardzo serdecznie.
Odpowiedz