Nie ma to jak weekendowy wypad w góry z przyjaciółmi. W końcu można odsapnąć, odpocząć, uciec od zgiełku miasta i pooddychać świeżym powietrzem... no tak... tylko dlaczego wszystko mnie boli?! Jakieś pomysły? Podpowiadam - tylko jedna odpowiedź jest właściwa:
a) mąż mnie zrzucił z łóżka i strasznie się potłukłam
b) w drodze na Ornak napadł na nas niedźwiedź i poturbowaliśmy się podczas ucieczki
c) wpadłam na szalony pomysł by przebiec 21 km w biegu górskim.
Wiem - trudny wybór, wszystko jest możliwe. Tym razem jednak to ani mąż ani niedźwiedź - sama to sobie zrobiłam... i wcale nie żałuję. Było pięknie!
Coś w sobie mają spontaniczne wyjazdy, że im mniej czasu na organizację tym lepszy efekt końcowy. Tak było i tym razem - w czwartek wieczorem zapadła szybka decyzja o piątkowym wyjeździe, dwa telefony i auto pełne. W piątek z samego rana zaklepałam noclegi nie bardzo wiedząc gdzie i co ( Telefon do Gąsieniców: "Nie, u nos już miejsc nie ma, ale Pani zadzwoni, może u sonsiadów coś bedzie") za to w rewelacyjnej cenie - za jedyne 25 zł/noc od osoby. Robocze 8 godzin ciągnęło się tego dnia wyjątkowo aż w końcu upłynęło i jak na znak startera wyruszyłam do domu w jednym celu - spakować się i zacząć weekend. Pakowanie poszło szybko i nad wyraz sprawnie, wrzuciłam biegowe wszystko (krókie, długie, z rękawem i bez) byle tylko już wyjechać. Zastanawiać będziemy się później :) Hop siup! Jedziemy!
Na miejsce dotarliśmy po zmroku, niektórzy wymęczeni, niektórzy z zapasem sił, który wystarczył jeszcze do samego rana. Mniej więcej do świtu, który miał miejsce w okolicach piątej słyszałam jeszcze dobiegające zza ściany Tomka i Marcina nocne Polaków rozmowy. Od czasu do czasu dał się też słyszeć dzwięczny chichot Basi. Ranek nastał chwilę później.
Nie marnując ani chwili z tego przepięknego poranka wyruszyliśmy na spacer. Wraz z całą masą turystów, rodzin i zorganizowanych grup weszliśmy do Tatrzańskiego Parku Narodowego i szlakiem prowadzącym przez Dolinę Kościeliska wyruszyliśmy w kierunku Schroniska na Hali Ornak. Co jakiś czas mijały nas dorożki, większość jednak dreptała na własnych nogach bo trasa łatwa i przyjemna. Przed odpoczynkiem w schronisku odbiliśmy jeszcze w lewo i czarnym szlakiem wspięliśmy się nad Smreczyński Staw. Chwila odpoczynku, kontemplacji i z powrotem. Niecałe pół godziny później pałaszowaliśmy już grillowane oscypki z żurawiną popijając gorącą herbatę.
Popołudnie i wieczór spędziliśmy w Zakopanem, na Krupówkach. Przez chwilę miałam wrażenie, że cała Polska jest tam z nami. W końcu zaszyliśmy się w karczmie i tyle nas widzieli :)
Niedziela zastała nas w dobrych humorach i formie - gotowych na podjęcie wyzwania. A wyzwanie było nie lada bo z niepohamowanym entuzjazmem zapisałam tak siebie jak i szanownego małżonka (został w łóżku więc nie miał szans zaprotestować) na dystans 21 km. Jak to było na tej naklejce... "Albo grubo albo wcale!" ;) Basia i Marcin biegną 10 km.
W biurze zawodów od 8:30 pracuje młodzież świadoma swej ważnej dla imprezy roli - o 8:28 miła Pani zatrzaskuje przed czekającymi okienko podkreślając, że od otwarcia dzieli na jeszcze całe mnóstwo czasu. Punktualnie 2 minuty później niczym przed urzędnikiem najświętszego urzędu skarbowego staje pierwszy amator biegania gotowy wydać 95 zł po to żeby móc wbiec na górę a następnie tonąc po kostki w błocie zbiec z niej. I tak dwa razy. Ubaw po pachy! :) Wypisuję grzecznie druczek zgłoszenia, postępuję krok w lewo gdzie inna Pani przyjmuje wpłaty i znowu wracam do pierwszej Pani celem odebrania pakietu startowego - w pakiecie numer, agrafki, chip i oshee. Zapisani, zaklepani!
Poranek spędzamy słuchając muzyki i opalając się wprost przez otwarte okna naszego pokoju. Jest wspaniale. Klimat wakacyjno - letni. Dom i praca zostały gdzieś daleko. "Nad głowami anioł leci od tej pory komuś w życiu będzie znacznie lepiej..."
Startujemy punktualnie o godzinie 12 nie zapominając jednak o wcześniejszej rozgrzewce. W głowie (i nogach) mam jeszcze podbiegi z krakowskiego Biegu Trzech Kopców w pełni świadoma, że dzisiejsze mają być dwa razy wyższe. Trudno mi to sobie wyobrazić - i dobrze - czasami nieświadomość tego co nas czeka jest najlepszym motorem.
Rozgrzewka. Raz dwa trzy.
Mirek ładuje baterie słońcem :)
W końcu nadchodzi wiekopomna chwila - cyfry na stoperze ruszają, ruszają biegacze. Wybiegamy ze stadionu, krótki zbieg i już jesteśmy u podnoża góry, na którą przez 4 km będziemy się teraz wdrapywać. Wytrzymałam niecałe 2km, inni jeszcze krócej. W zasięgu mojego wzroku nie biegnie prawie nikt. Zadyszka to pikuś w zetknięciu z bólem piszczeli jaki teraz odczuwam. No to się dowiedziałam właśnie co znaczy biegać po górach! Gdy stromizna łagodnieje próbuję truchtać, podbiegam kawałek po czym znowu przechodzę w marsz. Znowu truchtam i znowu maszeruję. Mirek raz przede mną, raz za mną. Wymieniamy się mijając wzajemnie. Przy 3 km zastanawiam się jak w ogóle mogłam pomyśleć, że dam radę przebiec 21 km w tych górach! O czym ja myślałam?! Przy 3,5 km z ulgą zauważam, że trasa się zmienia - wnisokuję, że źle wyczytałam z mapy profilowej, że podbieg kończy się między 4 a 5 i ta myśl dodaje mi nowych sił. 200 m dalej okazuje się, że jednak odczyt był prawidłowy a ów zbawienny zbieg to tylko rozbieg przed kolejnym podejściem. Walka trwa. W końcu na horyzoncie pojawia się punkt z wodą. Jesteśmy uratowani. Jeden kubek wypijam, drugi wylewam na głowę i kark. Mogę biec dalej. Podbiegi skończone, teraz trochę wypłaszczenia i po około 1 km zaczynami zbiegać. Jest trochę błota, które jednak daje się omijać i pozwalam sobie pomyśleć, że organizatorzy trochę za bardzo te grzęzawisko zdemonizowali wrzucając fotki na facebookową stronę. I znowu rzeczywistość weryfikuje mój osąd.
Kilometr dalej trasa wiedzie przez pełen szlamu wąwóz, gdzie lawiruję skacząc z prawa na lewo a ostatecznie przy drugim okrążeniu i tak kończę z butem utopionym po kostkę. Zbiegi są strome i śliskie, nie stanowią ułatwienia kamienie i korzenie. Mirek został gdzieś za plecami. Pierwszy metę przekracza Marcin. Temu to dobrze - zostaje na niej. Po chwili dołącza do niego Basia.
Ja po 10 km wiem już, że pobiegnę dalej, zastanawiam się co zrobi Mirek. Na rozdrożu stoi człowiek i wskazuje dalszy kierunek - 10 km na prawo, 21 km prosto. Z uśmiechem biegnę prosto na niego. Mimo wysiłku i błota odpoczęłam na tyle by drugi raz zmierzyć się z drogą pod górę. Tyle, że teraz już nie daję rady dobiec nawet do 1,5 km. Jak każdy przede mną i za mną maszeruję z rękami na kolanach i zgięta w pół co jakiś czas zerkam ile jeszcze pozostało do szczytu. Przy drugim okrążeniu podbiegi wydają się jeszcze dłuższe i trudniejsze niż na początku. Idziemy, nikt już nie biegnie. Byle tylko dotrzeć do punktu. Tam ruszam na nowo...
Tabliczka przy 15 km działa jak sprężyna, z której się wybijam, wolontariusze mówią, że jestem w pierwszej piętnastce kobiet. Tego się łapię, teraz już powinno pójść łatwo. Na metę wpadam z czasem niewiele ponad 2:19 minut.
Zdjęcie trafem z fotografem.
Podsumowując - BARDZO mi się podobało! Organizacyjnie trochę kulawo, pakiety startowe (biorąc pod uwagę opłaty startowe) ubogie, na mecie tylko żurek, za coś więcej trzeba sobie zapłacić jak też za koszulkę. Niemniej wrażenia z trasy, widoki i satysfakcja niezastąpione!
PS. Mirkowi się nie podobało i powiedział, że już nie zamierza tego powtarzać. Nie wiem jednak co nie podobało mu się bardziej - błoto i podbiegi czy fakt, że go wyprzedziłam.
Stefan, współbiegacz 12:02, 16 października 2014
No no no, bieganie po Tatrach to nie byle jaki wyczyn. I to bieganie długodystansowe! Serdecznie gratuluję wyniku i podziwiam.
Gdybyście natomiast chcieli kiedyś potruchtać też po nizinach, to polecam - jako organizatora - Poznań. Baaardzo przyzwoicie to robią. A ponadto nigdzie (porównuję z Warszawą i Krakowem) nie ma takich rzesz kibiców, tak dzielnie bijących brawo i skandujących hasła aż do zdarcia gardeł.
Rekomendowałbym przeto poznańskie zawody bez najmniejszego wahania.
Pozdrowienia!
PS. Na koniec tej pięknej niedzieli losowali śliczne Volvo, ale niestety los obszedł się ze mną okrutnie ;) Można też było wygrać weekendowy pobyt w hotelu Sheraton w Sztokholmie. I z tego także nici. Lub jedną z 36 par nowiutkich butów ASICS GEL-KAYANO (nie będę mówił jak się to dla mnie skończyło). Niemniej wszystko to świadczy o tym, że Poznań nie oszczędza :)
Może więc następnym razem Wy będziecie mieli więcej szczęścia, o ile oczywiście zdecydujecie się na start w stolicy Wielkopolski.
KARMA 9:47, 17 października 2014
Brawa należą się Tobie nie nam! Jesteś niesamowity. Gratulacje! A auto? Asicsy? nagrody? Niech też coś pozostanie dla innych :)
Z taką dozą optymizmu jaki masz w sobie nie wyobrażam sobie, że mogłoby Ci się nie podobać. Co naturalnie nie przeczy faktom - zapewne organizacja poznańska była wyśmienita. Miło to słyszeć. Czasami dochodzą mnie słuchy, że daleko nam jeszcze do reszty Europy w kwestiach organizacyjnych, biegacze narzekają jak to u nas niefajnie a jak dobrze gdzie indziej. Wiadomo - u sąsiada trawa zawsze jest bardziej zielona. Tymczasem jak widać są takie biegi, które się podobają i są tacy biegacze, co nie narzekają.
Na razie opłaciłam i z niecierpliwością oczekuję na Półmaraton Mikołajów w Toruniu.
Stefan, współbiegacz 15:47, 27 października 2014
Waleczny Mirku!
Niech każdy Twój krok będzie jak bieg po chmurach.
Mając Anioła u boku, możesz wszak dzień po dniu mknąć ku niebu i z powrotem (czego Ci oczywiście życzę).
Niech myśli Twe ROZBIEGANE (jak to u biegaczy bywa) ogniskują się zawsze i nieustannie na Jej Osobie.
WYBIEGAJ naprzeciw Jej życzeniom, PRZEŚCIGAJ samego siebie w spełnianiu Jej marzeń, WYPRZEDZAJ Jej słowa zanim je wypowie.
Może ktoś mi zarzuci, że ODBIEGŁEM w dygresji za daleko, bo w Twoje Święto to Tobie winienem składać życzenia.
Ale ja właśnie cały czas to czynię: życzę Ci po prostu byś nadal był tak szczęśliwy, jak jesteś!
Mirek 10:41, 28 października 2014
Dziękuje za tak piękne i szczere życzenia, mam nadzieję, że wkrótce pobiegamy razem!
Mirek