Opłaciło się jechać na skraj Polski. Bez dwóch zdań.
Ta impreza różniła się znacząco od wszystkich imprez biegowych, w których miałam okazję brać udział. Dlaczego? Zacznijmy od początku.
Miejsce startu: Zbereże, granica z Ukrainą. Jak wielu ludzi jedzie do miejsca oddalonego o 450 km po to żeby przebiec 21? Nie znam odpowiedzi na to pytanie ale dwoje takich jest na pewno :) Bardzo byłam podekscytowana. Już sama perspektywa startu w kolejnym półmaratonie to dla mnie emocje, a jeśli w dodatku jest to bieg transgraniczny - to musi być ekstra. Nasz zapał opadł nieco w międzyczasie. Wyjechaliśmy w piątek wieczorem, po pracy. Po przedarciu się przez sosnowiecki korek i przejechaniu około 50 km okazało się jednak, że nie wszyscy z nas wzięli buty biegowe. Trzeba było wracać. Drugie podejście było już lepsze i szybko udało się wrócić do miejsca, gdzie skończyliśmy. Droga była długa i męczaca - wszędzie gdzie była alternatywa wybraliśmy tę gorszą. Długo by opowiadać. Grunt, że o 2:15 dotarliśmy w końcu do Woli Uhruskiej, miejsca docelowego, gdzie (w szkole) czekały na nas łóżka. Podziękowania dla organizującego bieg - pana Mirosława z OTK Rzeźnik za to, że nie musieliśmy się tułać po nocy, spać w samochodzie ani w krzakach :)
Start był przewidziany nazajutrz na godzinę 11, o 10 zbiórka na odprawę paszportowo - wizową w Zbereżu. Limit osób w biegu wynosił 100, zapisanych naliczyłam niecałe 40, parking przygotowano conajmniej na 500. Bieg był bowiem częścią większej imprezy pod nazwą "Europejskie Dni Dobrosąsiedztwa”, kiedy to otwiera się granica polsko - ukraińska i dzięki mostowi pontonowemu na Bugu oba narody mają możliwość przejść na drugą stronę. Ukraińcy szczególnie eksploatują kładkę i niczym mrówki przenoszą towary do sprzedaży po polskiej stronie - papierosy i alkohol zostały nam zaoferowane conajmniej trzykrotnie zanim zdążyliśmy wyjść z samochodu :) Atmosfera bardzo...rzekłabym "wschodnia".
Pakiety startowe odebraliśmy w spokoju i bez zwykle towarzyszącej kolejki, w nich bardzo ładne koszulki techniczne sygnowane: "Drugi polsko - ukraiński bieg transgraniczny". Pogoda wymarzona - słonecznie z lekkim wietrzykiem. Paszporty pozbierano do odprawy i zwrócono po biegu. Zaczęliśmy w rodzinnej atmosferze startem honorowym krótko po godzinie 11, jakieś 50 m od mostu ponotonowego. W zasadzie tyle było biegu po polskiej stronie, potem przez Bug i już tylko Ukraina. Około 300m dalej czekał autobus, który telepiąc się na drodze, którą trudno nazwać drogą, wywiózł nas do Szacka. Niestety w ostatniej chwili ukraińska milicja nie zezwoliła na bieg drogą z Szacka do Świtezi i z tego powodu zaplanowana trasa skróciła nam się o 4km dzielące te dwie miejscowości. Ostatecznie wystartowaliśmy około 13.30 ze Świtezi - tuż przy pięknym wielkim jeziorze znanym dotychczas tylko z Mickiewiczowskiej ballady.
Od samego początku nie było tu ducha rywalizacji i współzawodnictwa - raczej wspólnej inicjatywy i zabawy. Tutaj naprawdę urzeczywistniła się mocno idea biegania dla przyjemności i samej idei. To co się nie udało nie denerwowało, zarówno zawodnicy jak i organizatorzy byli życzliwi i uśmiechnięci. Po starcie około 2 km trasa prowadziła asfaltem, wzdłuż jeziora gdzie mijaliśmy nieco zdziwionych niecodziennym widokiem Ukraińców a potem do końca piaszczystą drogą po lesie. Słoneczko migało - to grzało, to zachodziło. Po drodze - mniej więcej po 5 i 10 km czekały stanowiska z izotonikami. Były momenty, gdy bieg nabierał charakteru biegu z przeszkodami i żeby się nie utopić w błocie trzeby było pokonać krzaki i chaszcze. Kilometry mijały wyjątkowo szybko i zanim się obejrzałam już minęła dycha. Tak naprawdę do końca nie wiedziałam ile biegniemy i dopiero jak rozpoznałam teren przygraniczny i dobiegliśmy do festynu było wiadomo, że to już. Finiszowaliśmy tak jak startowaliśmy, przez most ponotonowy, mijając kotłujących się przy przejściu Ukraińców i na metę. Na mecie medal, zdjęcie i satysfakcja, że kolejny bieg został zaliczony. I jeszcze losowanie dodatkowych nagród - w końcu i Mirek coś wygrał po kilku latach biegania :)
W tym miejscu zaczynał się imprezy ciąg dalszy, a więc grill, piwo, nowe znajomości i rozmowy polsko - polskie i polsko - ukraińskie. Nasz nowo poznany znajomy - mieszkający w Warszawie Ukrainiec o imieniu Jura namawia Mirka na spróbowanie lokalnych specjałów (całus przed zjedzeniem na wypadek gdyby to miała być księżniczka).
Ja zadowoliłam się kwasem chlebowym.
A wieczorem koncert grupy "Wiewiórka na drzewie" :)
Tak, to było coś znacznie więcej niż bieg. Jeszcze raz ogromne podziękowania dla organizatorów - za atmosferę zwłaszcza.
Zwieńczeniem wspaniałego weekendu było zwiedzanie w drodze powrotnej Sandomierza i Zamku Lubomirskich w Baranowie Sandomierskim.