Tegoroczny bieg strzelecki przebiegłam sama. Chorowaliśmy ostatnio więc treningi poszły niestety w odstawkę ale imrez biegowych nie odpuszczam bo tylko taki "formalny" reżim może mnie uratować. Ledwo co wyleczonego Mirka nie chcieliśmy narażać :) Dobrze, że nie samymi nogami człowiek biega bo ja to chyba nawet bardziej samozaparciem i głową. Bałam się trochę. Ale nie było źle. Bieg ukończyło 695 osób - sądzę, że to sporo. Mój czas 01:16:49 (netto) uplasował mnie na 33 miejscu wśród kobiet, 9 w mojej kategorii. Szału nie ma ale też nie ma powodu do wstydu. Było bardzo zimno i pierwsze 3 km potrzebne były na rozgrzanie ale później już biegło się w porządku. I tak pogodowo było lepiej niż rok temu kiedy to wiatr dął z taką siłą, że miało się wrażenie dreptania w miejscu. Trasa była rozłożona na 4 okrążenia - jedno małe i 3 duże i podobnie jak w minionym roku wiodła przez szkołę - dosłownie wbiegasz do szkoły - tam cap! - łapiesz za kubek z herbatką - i biegniesz dalej :) To mój ulubiony punkt strzeleckiego biegu :) Piłam w marszu. Przez ten "tea time" przy pierwszej okazji straciłam towarzysza, przy którym dreptałam od początku, dogoniłam go potem a ostatecznie nawet przegoniłam. Mój spokój jest moją siłą.
Na wszystkich zdjęciach, które ktoś po drodze pstryknął (tych nie, bo te robił Mirek tuż po starcie, hihi) jestem powykrzywiana - naoczny dowód mojej męki. I rzeczywiście czułam, że się mocno męczę. Jakby całe moje ciało stawiało opór. Czułam, że biegnę bardzo wolno a jednocześnie nie potrafiłam wykrzesać w sobie siły żeby przyspieszyć. Nie potrafiłam też odpoczywać tym wolnym biegiem. Trudno to nazwać. Biegłam bardzo spięta myśląc ciąglę o tym jaka jestem zmęczona. Z taką myślą nawet biec nie trzeba żeby się męczyć, sama myśl wystarczy. Ale wytrwałam.