Imieliński Cross Ekologiczny stanowił wyzwanie na dwójnasób. Po pierwsze dystans 20 km zawsze budzi pokorę, po drugie upał tego dnia był nie do zniesienia. Połączenie tych dwóch składników nie jednego zdoła zwalić z nóg. Poważnie. To był jeden z takich dni, kiedy człowiek poci się stojąc, męczy i sapie czy siedzi czy leży. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że biorąc pod uwagę warunki pogodowe był to jeden z najtrudniejszych jeśli nie najtrudniejszy bieg w mojej biegowej historii. A przecież biegałam już w Grecji, w Hiszpanii, Włoszech, w czerwcu, lipcu, sierpniu.... Całe szczęście, że organizatorzy stanęli na wysokości zadania - punktów nawadniania było dużo - naprawdę wystarczająco - po piątym km nawet co 1-2 km, do tego dwie kurtyny wodne. Pełne zrozumienie tematu. Gdyby nie to nie dotrwałabym nawet do 15km. Dotychczas to bieg w Jaworznie figurował w mojej głowie jako ten najgorętszy, po Imielinie przyznaję, że to był dla mnie top topów. W połowie biegu żałowałam najbardziej nie siebie, nie Mirka, o którym wiedziałam, że będzie mnie przeklinał pod nosem ale da radę, a Marcina, którego namówiłam na start, nakazując się sprawdzić w ekstremalnych warunkach. No i było ekstremalnie. Dużo też było walki z samym sobą żeby jednak nie zejść z trasy. Pierwsze 5 km kiedy dobiegaliśmy do zbiornika wodnego, choć na świeżo to jednak wystarczyło żeby solidnie się zmęczyć, żar lał się z nieba a z biegaczy lał się pot. Pierwszego punktu z wodą wypatrywałam jak oazy na pustyni.
Rozdzieliliśmy się od początku. Biegliśmy każdy sobie. Zbyt ciężko było na dostosowywanie tempa do współtowarzyszy. Mirek potuptał przodem, szybko straciłam go z oczu, Marcin został gdzież na tyłach, ja zostałam gdzieś w połowie stawki dysząc niczym mały parowozik, od czasu do czasu podchodzilam, choć nie dotarłam jeszcze nawet do 10 km. Upał tak miły mijanym przez nas grillującym plażowiczom, nam dawał w kość i odbierał wszelkie siły. Kryzys przyszedł wcześniej niż założyłam ale ku mojej radości przyszła i pomoc. Gdzieś w połowie trasy znalazłam towarzystwo, a właściwie to towarzystwo mnie dogoniło :) Dawno temu wspólnie z Maćkiem dogorywaliśmy na 10 km w Chorzowie biegnąc "Do Słońca" - tak się poznaliśmy - dziś powtórzyliśmy to spotkanie w niemniej dramatycznych okolicznościach :) Dzięki Maćkowi i wzajemnemu wsparciu udało się - ukończyliśmy bieg, zresztą ze świetnym na te okoliczności czasem - mieszcząc się poniżej 2 godzin.
Dyszenie, podchodzenie, włóczenie nogami - nie ma co kryć - nie był to bieg w pięknym stylu, ale za to finisz jak widać na zdjęciach udał mi się znakomicie. Co to jednak konkurencja robi z człowiekiem! Biegliśmy sobie spokojnie, powolutku, bez siły na żadne tam finiszowanie - uzgodniliśmy z Maćkiem nawet wbiegając na stadion, że nic nie zmieniamy, nie przyspieszamy - żadne z nas nie miało już na to sił - i tak dotruchtalibyśmy do bramki z napisem META.... ale ... no żesz kurdę.... ostatnie 300 m a tu kobita za mną mnie dogania i czuję jej oddech na ramieniu. I biegnie dwa kroki za mną a ja czuję, że nie pobiegnę ani ułamek sekundy szybciej. Pogodziłam się już z tym, że mnie wyprzedzi ale nie - meta sie zbliża a konkurentka wciąż na moich plecach.... no i przyszedł ten moment - ostatnie 5om - przecież jak nie wyprzedziła mnie przez 20 km to nie dam się wyprzedzić teraz na linii mety! Włączyłam turbodoładowanie i sprintem wpadłam na metę! :)
Podsumowując - bieg ekstremalnie trudny ze względu na tropikalny upał, przygotowanie wzorowe, atmosfera... gorrrąca!
Polecam!