Moonlight Half Marathon, Lido di Jesolo 23.05.2015

2015-05-24 09:09:00, komentarzy: 3

Powiem Wam - co chyba nikogo nie zdziwi - że najbardziej w bieganiu lubię... podróżowanie.

 

 

Niektórzy znajomi dziwią się nam, cotygodniowe starty podpadają pod lekkiego (a może dużego?) bzika i sporo osób z otoczenia sądzi, że jesteśmy dość mocno zafiksowani  na punkcie biegania.  Niektórzy myślą, że żyję wyłącznie bieganiem. Pytają mnie jak często trenuję i zaraz potem dziwią się gdy odpowiadam, że wcale nie biegam codziennie a czasem nawet tylko raz w tygodniu. Fakt, startujemy jak tylko jest okazja, choć wielu "zawodowych" biegaczy powiedziałoby, że to bez sensu. Ci naprawdę zafiksowani  (w pozytywnym znaczeniu oczywiście) sumiennie i systematycznie realizują treningi by wziąć udział w 2-3 biegach w roku i osiągnąć lepszy wynik. To są sportowcy (...tu pełne podziwu westchnienie). Ja nie z tych (...znowu westchnienie), niestety.  Ja jestem pasjonatem (no bo przecież nie leniem!) :) Oczywiście chwalę się i pękam z dumy na każdy lepszy czas, nową życiówkę czy miejsce na podium ale ich brak nie rodzi we mnie najmniejszej dozy frustracji. Lubię samo uczestnictwo w imprezie biegowej, obserwowanie ludzi z pasją, czasem ze wzruszeniem pokonujących własne słabości i obracających niemoc w euforię na finiszu. Lubię wykorzystywać okazję by poznać nowe miejsca, do których zapewne w innych okolicznościach nigdy bym nie dotarła. Patrz Herbowa Wieś, Pawłowiczki, Nowa Wola, Skała Kmity. Kto z niebiegających słyszał choćby o tych miejscach? :)  A im dalej tym lepiej (no tak! jeszcze było Zbereże pod Ukraińską granicą!).  Mam znajomego - zapalonego biegacza ze świetnymi wynikami, który nigdy nie jeździ na zawody dalej niż poza teren województwa. Strata czasu i pieniędzy jak mówi. A dla mnie to właśnie sedno - to więcej niż połowa tego sportu. Wyjazdy.

 

Takim przydługim wstępem zmierzam do odnotowania, że tydzień po życiowym biegu w Białymstoku dotarliśmy do Italii gotowi do następnego startu.  I tak przenosimy się z Polskiego Podlasia do Włoskiej Wenecji.

 

 

 

 

Na wspólny z nami wyjazd zdecydował się Marcin - od razu oferując się jako kierowca i Basia, która zgłosiła się do biegu towarzyszącego na 10 km.  Wszystko zgrabnie i szybko zaplanowaliśmy, opłata startowa w wysokości 26 EUR została przelana jeszcze na początku roku aby nie było czasu na wątpliwości w przyszłości. Spanie, jak zwykle zresztą, wybierałam w oparciu o 3 kryteria - po pierwsze cena, po drugie lokalizacja względem biura zawodów, po trzecie lokalizacja względem miejsca startu.  Idealnym połączeniem powyższych wytycznych okazał się obiekt położony dokładnie pośrodku - w Lido di Jesolo między startem a metą http://www.booking.com/hotel/it/vecchio-faro.pl.html zaklepany za pośrednictwem booking.com.  Za 5 noclegów dla 4 osób zapłaciliśmy jedynie 190 EUR - na miejscu nie mieliśmy co prawda bezpłatengo WIFI ani czajnika (ten zabraliśmy na szczęście z domu) ale za to mieliśmy basen i tuż obok plażę.  Apartament okazał się większy niż na zdjęciach, dobrze przystosowany dla naszej czwórki  (jedno łóżko podwójne i dwa pojedyncze),  wygodny i przede wszystkim bardzo czysty. Naczynia, garnki, sztućce - wszystko wyglądało na nowe i nie używane.



 

 

Pogodę na wyjeździe mieliśmy...każdą. Od zmiennie nieokreślonej w dniu przyjazdu (w czwartek), przez dwa dni ulewy w piatek i sobotę, na wspaniałym włoskim lecie kończąc w niedzielę i poniedziałek po biegu.  Początkowo trochę byliśmy podminowani - piątkowy wypad do Wenecji sprowadził sie do przemykania od knajpki do knajpki w poszukiwaniu schronienia. Po takim wstępie raczej zanosiło się na leżenie z grypą niż leżenie na plaży. Wieczorem trochę się poprawiło - na tyle, że udało sie odebrać pakiety startowe.


Odbiór pakietów startowych odbywał się w centrum miasteczka Lido di Jesolo w pobliżu mety, był szybki, bez żadnych formalności, ankiet, oświadczeń czy chociażby podstawowego sprawdzenia dokumentu tożsamości.  Wystarczyło znać swój numer (informacja przyszła w mailu  kilka dni wcześniej). Jak na taką dużą imprezę biuro zawodów było dość kameralne (zwykłe namioty, zupełnie jak w katowickim Biegu Korfantego) a w piątkowy wieczór nawet nie bardzo obciążone. W kolejce staliśmy zaledwie kilka minut.  W pakiecie dostaliśmy m.in. koszulki biegowe - czarne dla półmaratończyków, białe dla dziesiątkowiczów, ładne i - co w szczególności przypadło nam do gustu - z możliwością spersonalizowania (6 EUR).  




Tym bardziej nas zdziwiło kiedy następnego dnia na starcie tak mało ich widzieliśmy. Większość biegaczy wystąpiła raczej w barwach lokalnych klubów i organizacji biegowych. Szkoda trochę.


Sobotnia aura znowu trzymała nas cały dzień w niepewności, deszcz nie przestawał padać a my z niepokojem spoglądaliśmy w niebo i czekaliśmy na wieczór... Druga część dnia dawała nadzieję, że może nie zmokniemy.  


Wyczekiwany przez nas bieg raczej miał charakter lokalny niż międzynarodowy, choć trudno nazwać go małym. W sumie wystartowało około 6.000 biegaczy, wśród nich nieliczni obcokrajowcy, zdecydowaną większość stanowili Włosi.  Startowaliśmy o godzinie 19.30 z Cavallino dokąd  z Lido dowiozły nas autobusy. Pogoda zrobiła się wymarzona - chłodno ale już bez deszczu i przy zachodzącym słońcu.

 

 

 

 

 

 

Najważniejsze dla mnie jest to, że potwierdziłam swoją życiówkę udowadniając samej sobie, że ostatni świetny wynik to nie był przypadek. Czas o pół minuty słabszy niż w Białymstoku nadal pozostaje doskonały i jest mi powodem do dumy.  01:43:40. Nie ukrywam, że wielkim rozczarowaniem był dla mnie brak dopingu na trasie. Kibiców niewielu i rzadko kiedy reagujących w sposób, który można by nazwać żywiołowym. W miarę... w miarę było przy finiszu ale mówiąc krótko bez szału - tłum mnie nie porwał, nie dodawał energii - może to te utracone pół minuty?

 

Medale tak, posiłek nie, zmęczenie i radocha na finiszu jak zawsze, choć niektórzy z nas musięli przełknąć fakt, że nie wszystko się udało zgodnie z planem.  Na szczęście zawsze jest jakiś plan B ale o tym przeczytacie innym razem... ;) 


W niedzielę przywitało nas słońce, tym razem Wenecję chłonęliśmy wszystkimi zmysłami.... ech....


 

 

 

 

 

 

 

 

 


 

 

 

 

Kategorie wpisu: półmaraton
« powrót

Dodaj nowy komentarz

  • Stefan, współbiegacz 22:04, 31 maja 2015

    "Always go with your passions. Never ask yourself if it's realistic or not..."
    /Deepak Chopra/

    Odpowiedz
  • KARMA 8:31, 1 czerwca 2015

    Na szczęście są obszary, w których popychana nagłą falą entuzjazmu rzadko się zastanawiam nad sensownością podejmowanych działań. Rach-ciach cośtam zaklepię cośtam przyrezerwuję a dopiero gdy emocje opadną dociera do mnie racjonalna wizja potencjalnych trudności. Właśnie tak jest z pasjami.

    Odpowiedz
  • Karolina 14:40, 9 czerwca 2015

    Włochy i bieganie to doskonała para, właśnie szukałam tego biegu i okazało się, że już tegoroczna edycja nie dla mnie. Może za rok, Twoja relacja tylko zaostrzyła apetyt :)

    Odpowiedz

Wyszukiwarka

Ateny, 42 km - maraton ukończony!!!

Półmaraton wokół Jeziora Żywieckiego

Półmaraton Wrocławski, jeszcze przed startem