Do Bełchatowa jechałam z chęcią,choć nieuzasadnioną, bo po zeszłorocznej organizacji pozostał mi niesmak.Wtedy był ścisk - przy rozdawaniu pakietów, przy posiłkach, w łazienkach - na każdym kroku. Wtedy w dniu biegu był mecz. Nie pokojarzyłam faktów. Coś mnie tam jednak ciągnęło, a pokusę wspierała myśl o spotkaniu z dawno nie widzianą koleżanką z czasów studenckich i fakt, że Mirek nie miał jeszcze z Bełchatowskim Biegiem do czynienia.
Do Bełchatowa z Katowic mamy 152 km. Około dwóch godzin z zakładką jazdy. Po drodze umówiliśmy się na zabranie Ani i Grzesia z Częstochowy. Wyjechaliśmy o dobrej godzinie 8.40 co nie często nam się zdarza i wszystko wskazywało na to, że tym razem dotrzemy na czas bez nerwów i nie będę musiała się stresować. Byłoby tak zapewne gdyby Kierowca nie zapomniał zabrać z sobą dokumentów. "Byłoby", "gdyby" - ale jak to mówią - "co było a nie jest nie pisze się w rejestr". Zawróciliśmy zatem. Trzydzieści parę minut później wyjechaliśmy po raz drugi i znów gnaliśmy na umówione miejsce przy wtórach nawigacji, która uparcie powtarzała: "Uwaga! Jedziesz z niedozwoloną prędkością." Nieprzystosowana do naszych trybów :)
Do Bełchatowa dojechaliśmy jednak na czas. Mirek niczym Steve Jobs kreuje swoją rzeczywistość do tego stopnia, że jest w stanie nagiąć czasoprzestrzeń. To człowiek, któremu zawsze się udaje, choćby wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na celów niemożliwość (patrz start w Crossie na Górze św. Anny). Przyjechaliśmy jeszcze grubo przed 11. Zaparkowaliśmy bardzo blisko Hali Gimnastyczno-Sportowej „Energia” , gdzie jak poprzednio było Biuro Zawodów. Nawet niedługo szukaliśmy miejsca. Start odbył się o godzinie 12. Przed biegiem nabyłam czapkę biegową, jakiej pozazdrościłam Mirkowi - wygląda jak czepek kąpielowy, ja w niej niczym Wodnik-Szuwarek, ale przynajmniej łepetyna nie marznie.
Pogoda dopisała - przynajmniej w tej materii szczęście prawie nigdy nas nie opuszcza. Organizacja też tym razem zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie (miałam porównanie tylko z zeszłym rokiem, nie z wcześniejszymi, które byc może też było ok) i niczego się nie przyczepię. Ha! Nawet pochwalić można.
W biegu wzięło udział 650 biegaczy, w tym 75 kobiet - najstarsza z nich - znana nam już z widzenia Pani Janina, rocznik 36. Start zainicjowano wystrzałem z armatki, tak głosnym, że zdało się, że jakiś budynek się wali. Bardzo fajna rzecz taka armatka :)
Bieg był bardzo przyjemny, trasa całkowicie inna niż ubiegłoroczna, bez większych wzniesień za to z wieloma zakrętami - trzy pętle po 5 km, mniej przy głównych drogach, więcej poza miastem i między domkami.
Mirek mnie wyprzedził. Tak samo jak poprzednio. A przecież nie opuściła mnie forma - uzyskałam bardzo dobry czas: 1:16:27 czyli o ponad 6 minut lepszy niż zeszłoroczny i lepszy niż zwykle na tym dystansie (367 miejsce OPEN, 7 w kategorii). Mam takie podskórne przeczucie, że to te nowe buty tak go niosą. Do tego profilowane leginsy, nowa bluza i proszę - czas 1:14:46. Przypadek?
A zawsze powtarzam, że nie ma to jak nowy ciuch i nowe buty :)
Za zdjęcia dziękujemy Zabieganym - Ani i Grzesiowi :) Dziewczynie z numerem 626 dziękuję za fantastyczny finisz.