Poranek w Pile. Za hotelowym oknem szaro-buro i pusto. Jeszcze kilka godzin i tu właśnie będzie największy tłum biegaczy. Miasteczko biegowe Półmaratonu Philips mamy - tego jeszcze nie było - przed samym wejściem do hotelu. Śpimy w Gromadzie. Hotel jest drogi, zdecydowanie za drogi jak na to, co zastajemy we wnętrzu - kwieciste dywany w korzytarzach, żółte zasłony w oknach i malowane zieloną emalią meble - trochę to wszystko jakby z innej epoki. Lokalizacja jednak na wagę złota. Doceniliśmy to zwłaszcza później.
Miasto jak miasto, nie za duże, nie za ciekawe, okolone Gwdą, którą widzimy z hotelowego okna.... po głowie snuje się refren ...Statek Piła Tango...
Na razie ono też śpi jeszcze. Tylko flagi sponsorów, które wytyczają ostatni odcinek do mety tańczyły przez całą noc. O 11 startujemy po czwartą perłę w koronie.
Pakiety odebraliśmy już wczoraj, dzięki czemu bez dodatkowych obowiązków lenimy się do ostatniej chwili przed wyjściem. W pakiecie startowym obok kompletu żarówek Philipsa, bonu na pasta party i całej masy broszurek, męskie koszulki w damskim - błękitnym - kolorze, wyjątkowo udaje mi się załapać na XS. Pasuje jak ulał.
Z hotelu wychodzimy o 10.55 wprost na start i w strugi lejącego deszczu. Z każdą mijającą sekundą deszcz pada coraz bardziej ale tłum biegaczy biegnie przed siebie zdając się tego nie zauważać. Pierwsza pętla biegnie właśnie wokół naszej Gromady - przeskakując przez kałużę wymijamy kilka osób odnajdując swoje tempo i miejsce w szeregu.
O trasie przeczytałam, że jest szybka i taką się okazała. Choć kręta i początkowo dość ciasna, to jednak niemal całkowicie płaska... choć może to ten deszcz tak gnał nas do mety...
Marzłam coraz bardziej, ręce mi zdrętwiały a stopy w butach pływały. Po godzinie nikt już nie omijał kałuż bo nie miało to najmniejszego sensu - wszyscy byliśmy mokrzy od stóp do głów. Koszulka kleiła mi się do ciała a włosy mokrymi strąkami przyklejały się do twarzy. A jednak... nie brakowało oddechu, w ustach nie zasychało, picia wystarczało.
Na metę wpadłam z czasem na zegarku 01:43:10, przy czym dystans przekroczył o prawie 200m dystans półmaratonu (u mnie 21,25 km). Czyli jednak jest życiówka a przejechane 1000 km jakoś... usprawiedliwione :)
Zmarznięta na kość po przekroczeniu mety od razu wchodzę do hotelu i biorę gorący prysznic. Po 15 minutach już ogrzana i przebrana wracam na Pasta Party i wsuwam makaron z sosem, graweruję medal. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że warto było zapłacić 200 zł za tak strategicznie położony hotel nawet jeśli żółte zasłony wiszą tu niezmiennie te same od czasów PRLu.