26/27.06.2013 Pożegnanie z Polską. Przywitanie z Tajlandią. Bangkok nocną porą.

2013-07-29 12:52:00, komentarzy: 0

Po przygodach związanych z kupnem biletów (http://www.dziennikbaltycki.pl/artykul/918744,przybywa-oszukanych-przez-biuro-viki-travel-straty-siegaja-juz-prawie-500-tys-zl,id,t.html?cookie=1) ostatecznie przyszło nam zapłacić 4889 zł/ 2os. Lecimy liniami Air Berlin z Krakowa, po drodze mamy dwie przesiadki – na Teglu w Berlinie i w Abu Dhabi. Limit bagażu 30 kg/os. Kraków opuszczamy z minimalnym opóźnieniem ale bez nerwów, w Berlinie zamiast przepisowej godziny mamy jedynie tyle czasu ile trzeba żeby przebiec z gate’u do gate’u.  Z wrodzonym u mnie fatalizmem jestem prawie pewna, że bagażowi nie będą równie prędcy  i plecaki zostaną gdzieś po drodze. Samolot z Berlina jest duży i wygodny, jak chyba wszystkie dalekobieżne w dzisiejszych czasach. W zagłówkach monitory, słuchawki, poduszki, koce i niezbędnik dla każdego.  W czasie 7 godzinnego lotu obsługa podaje dwa posiłki. W Abu Dhabi temperatura powietrza na płycie lotniska uderza w twarz niczym para z kotła. Sama hala jest zdobiona ceramiką i  robi wielkie wrażenie. Spędzamy tu 4 godziny i znów wsiadamy w samolot.  Kolejne 9 godzin, kolejne dwa posiłki, jakieś przesunięcie czasu, drzemka i lądujemy w Bangkoku. Jesteśmy na miejscu.  Jakież jest moje zdziwienie  kiedy na taśmę jako jedne z pierwszych wjeżdżają też nasze plecaki. Brawo. Jednak niemiecki Ordnung.  Lotnisko w Bangkoku jest wspaniale skomunikowane z centrum miasta – jeździ specjalna linia kolejki podmiejskiej – City Line, bilet do Phaya Thai kosztuje tylko 45 batów (http://bangkokairporttrain.com/).  Dojeżdżamy do ostatniej stacji i pieszo ruszamy w noc (choć na zegarze dopiero 20.30 na zewnątrz panuje ciemność). Taki spacer jest możliwy tylko dzisiaj, kiedy jesteśmy jeszcze spragnieni przygody i  głodni Tajlandii. Później się okaże, że pokonaliśmy z plecakami prawie 5 km.  Po długiej wędrówce docieramy na Khao San Road i zanim znajdziemy miejsce na spanie dołączamy do lokalnego klimatu imprezy i zabawy. Przysiadamy w jednej z knajpek, których tutaj zatrzęsienie  i zamawiamy piwo obserwując ulicę i panujący tu gwar. W niemal każdym lokalu gra muzyka na żywo, wszyscy piją piwo, na ulicy poustawiali się sprzedawcy  z lokalnym jedzeniem –  najpopularniejszym -  Pad Tai i sajgonkami ale też wybór larw i owadów,  dalej owoce -  wśród nich ananasy, pomelo, duriany. Chłoniemy atmosferę wakacji w każdej milisekundzie.  W tym miejscu, w tym czasie nikt z całego tłumu zdaje się nie mieć obowiązków, zegarka, który każe gdzieś zdążyć, telefonu, który trzeba odebrać, pieniędzy, które trzeba oszczędzić.  W knajpce gdzie siedzimy przy sąsiednim stoliku kiwa się jegomość w średnim wieku i średnim stanie upojenia alkoholowego. Jego luźno zapięta koszula, nieogolona twarz i niewyraźne spojrzenie wskazują, że jego wakacje jakiś czas już trwają. Kelner co chwilę kładzie przed nim kolejny rachunek. Jegomość płaci bez wnikania w zbędne szczegóły. Kiedy nas spostrzega przysiada się do naszego stolika i trochę gawędzimy. Pytamy go  o guesthouse na co ochoczo poleca nam swój (600 batów) a w następnej chwili już znika i idzie tam zapytać czy mają jeszcze wolne pokoje. Siedzimy czekając co się wydarzy, zastanawiając się czy nasz przyjaciel jeszcze się pojawi.  Po kilku minutach wraca z dobrymi nowinami – jest pokój. Bierzemy zatem plecaki i podążamy jego śladem.  Po drodze zaglądamy także do innych mijanych guesthousów i  w jednym z nich go niechcący gubimy.  Wchodzimy, on czeka, wychodzimy już nie czeka. Może zapomniał na co czekał, a może mu się znudziło bo za długo to trwało. Ostatecznie lokujemy się dopiero  kolo 3 nad ranem kilka ulic dalej. Tutaj na Khao San i sąsiadującej Rambutri Road hałas zdaje się nigdy nie ustawać.  Na lotnisko wymieniliśmy 20 USD – wystarczyło na wieczór, na pokój już nie. Zostawiamy kaucję w dolarach i w końcu kładziemy się do łóżka.

 

28.06.2013 Bangkok zaskoczył nas piątkiem. Zmiana jedynego zaplanowanego punktu programu

 

Wstaliśmy tuż przed 12. Wymieniliśmy kolejne 200 USD po nieco korzystniejszym kursie i opłaceni wyruszyliśmy na pierwsze zwiedzanie. Zmierzamy do Wielkiego Pałacu ale gdy w końcu tam docieramy mówią nam, że aktualnie trwa modlitwa i mamy teraz lepiej jechać gdzieś indziej i wrócić później. Pic na wodę ale nam bez różnicy co kiedy a za 10 bathów jedziemy do posągu wielkiego stojącego  buddy – podobno największego w Bangkoku. W drodze powrotnej zatrzymujemy się (choć wcale o to nie prosiliśmy) w agencji turystycznej – tam od słowa do słowa i nagle okazuje się, że dzisiaj jest już piątek. Oznacza to, że jutro ambasada jest nieczynna a co za tym idzie nie złożymy wniosków wizowych do Birmy, najwcześniej w poniedziałek. Jest 14, ambasada czynna do 16.  Mając nadzieję, że zdążymy postanawiamy spróbować jeszcze dzisiaj coś załatwić. Ponieważ Birma była jedynym zaplanowanym punktem naszej podróży na szczęście dojazd w Bangkoku do ambasady opracowałam jeszcze w domu. Wracamy do hotelu, bierzemy wydruk i zgodnie ze wskazówkami pędzimy do przystani promowej i płyniemy łodzią na południe do Pier Central (40 batów/os). Stamtąd wg wytycznych można jechać kolejką (BTS, Sky Train) ale nie wiedząc ile nam zejdzie czasu łapiemy pierwszego z brzegu tuk-tuka i za 30 batów po skomplikowanych polsko – tajsko – angielskich tłumaczeniach dojeżdżamy do ambasady. Zdążamy co prawda przed zamknięciem ale już nie ze złożeniem wniosku (godziny składania wniosków od 10 – 12). Jeśli chcemy wizę musimy tu wrócić za 3 dni i złożyć wnioski. I dalej – wiza w normalnym trybie jest wydawana na  trzeci dzień po złożeniu wniosku, w trybie ekspresowym w ciągu 24 godzin i kosztuje 400 batów więcej ( 1200 zamiast 800). Do poniedziałku mamy czas żeby się zastanowić co dalej. Wracamy na Khao San tuk-tukiem za jedyne 20 batów za to z dwoma obowiązkowymi przystankami u sponsorów, gdzie możemy sobie uszyć najwyższej jakości garnitur czy sukienkę. Grzecznie acz stanowczo odmawiamy choć w innych okolicznościach (przed nami ponad 3 tygodnie z plecakami) uznalibyśmy, że propozycja jest bardzo korzystna a ceny zachęcające. Wieczór spędzamy „u siebie”. Za kolację i piwo (lokalny Chang) zapłaciliśmy 340 batów a po następnej godzinie jestem bogatsza o 3 nowe koszulki (420 batów). Kręcimy się trochę po okolicy i wracamy do hotelu.

 

Wycieczka łodzią kosztuje 40 batów z punktu A do punktu B wzdłuż wybrzeża. Jeśli jednak chcemy się tylko przeprawić na drugi brzeg - prom kosztuje 3 baty.

« powrót

Dodaj nowy komentarz