CZĘŚĆ PIERWSZA - POCZĄTKI

2012-02-25 22:05:00, komentarzy: 0

So lets start! Jedziemy do Indii! Nerwy są i podniecenie wielkie.  Nasz lot zaczynamy od 2 godzinnego opóźnienia. Kwitniemy na lotnisku, ale przynajmniej od razu jasne jest, że z planowanej 11 nici – może o 12 polecimy, wtedy podadzą  kolejne informacje.  Ostatecznie wylatujemy o 13. Lotnisko w Moskwie nie zachwyca ale nie jest też najgorsze. Generalnie kształtem bardziej przypomina pasaż niż lotniskową halę.  Taj czy siak spędzimy tu kilka godzin.  Lokujemy się coffee barze z nadzieją na bezpłatne łącze internetowe i jakiś czas zostajemy.
Z Moskwy wylatujemy z kolejnym – godzinnym opóźnieniem. Aeroflot poza dość wiekowymi, jak na ten fach, stewardessami nie jest wcale gorszy od innych tanich linii i zupełnie nie odzwierciedla wypisywanych w sieci opinii. Nawet jedzenie zjadliwe… tylko te opóźnienia.
W Delhi lądujemy o 6.45, przechodzimy przez odprawę i już - Welcome In India. Bagaże też już są, więc jedyne czego nam trzeba na dobry początek to wymienić jakieś pieniądze. Po niewybaczalnie niekorzystnym kursie każą nam wymienić minimum 50 USD – mniejszych kwot lotniskowe kantory nie przyjmują. O nie! Tak łatwo wam z nami nie pójdzie! W pierwszym z brzegu kiosku kupujemy wodę i płacąc 5 dolarówką odbieramy resztę w indyjskich rupiach (nie za wiele tej reszty). Przelicznik stanowi rozbój w biały dzień, ale przynajmniej 5 to nie 50. W holu wyjściowym czeka już nasz kierowca. Młody Hindus, może 17 letni tak jak zapowiedziano trzyma w rękach tabliczkę MR MIREK & MISS ANNA i zamyka szpaler oczekujących. Okolice lotniska nie zapraszają do dalszego zwiedzania – kurz, brud, bezpańskie psy – chyba jednak tak właśnie wyobrażałam sobie Indie. Podskakującym na dziurach autkiem przebijamy się przez zdumiewającą liczbę pojazdów – dwu, trzy i czterokołowych. Jest gorąco, chociaż to jeszcze wczesny ranek. Podróż nie trwa długo. Mijamy ostatnią krowę i wjeżdżamy w sam środek gigantycznego bazaru (na szczęście jest jeszcze w miarę wcześnie i tłum nie wyległ na ulice w całej okazałości). Kierowca zatrzymuje się i oznajmia, że dalej nie pojedziemy – kawałek trzeba przejść.  Choć staram się tego nie okazać jestem nieco przerażona. Dajemy 20 Rp napiwku, ale naszemu kierowcy to nie starcza – transport mamy opłacony, więc nie mamy ochoty płacić więcej – ostatecznie dostaje jeszcze 10 i idziemy do hotelu. Rzeczywiście nie przechodzimy nawet 200 metrów i jesteśmy na miejscu.


PIERWSZE WRAŻENIA


 

Hotel Namaskar mieści się tuż przy Main Bazar w sercu Old Delhi. To co tutaj nazywa się hotelem w naszym kraju byłoby poniżej wszelkiej normy. Nie oznacza to jednak mojego rozczarowania – myślałam, że będzie znacznie gorzej sądząc po opinii internautów. Jeśli chodzi o moją ocenę to (mając na uwadze, że jesteśmy w Indiach) nadaje się do polecenia. Na recepcji bardzo miły starszy (ale nie stary!) pan serdeczny i uśmiechnięty – spisuje nasze dane, kseruje paszporty i wręcza klucze do pokoju.  Pokój jest mały, daleki od luksusu, może nie schludny, ale na miarę możliwości czysty i co najważniejsze – klimatyzowany.  Za cenę 480 rupii mam poczucie,  że zrobiliśmy dobry interes. Krótko mówiąc jesteśmy zadowoleni.
Krótka chwila odpoczynku pozwala cieszyć się błogosławieństwem klimatyzacji – bierzemy kąpiel, przebieramy się i postanawiamy wyjść wymienić pieniądze. Odnośnie kąpieli… prysznic byłby już błogosławieństwem ponad miarę toteż jego rolę pełni wystający ze ściany łazienki kran – a w zasadzie dwa – jeden na standardowej wysokości, gdzie można by się spodziewać prysznica i drugi na wysokości pasa.  Jest też wiadro i niewielkie naczynie do polewania ciała…
Schodzimy na dół uśmiechnięci, odświeżeni (na jakieś 15 minut) i gotowi utonąć w masie miasta. Recepcjonista pyta o nasze plany, próbuje nas namówić do skorzystania z oferowanego przez niego programu wycieczek. Dłuższą chwilę nam to zajmuje ale w końcu udaje nam się przekonać naszego hotelarza, że nie jesteśmy zainteresowani żadną zorganizowaną formą turystyki. Ku jego wielkiemu niezadowoleniu udaje nam się wywinąć i staramy się już nie wracać do tematu.  
Odświeżeni wychodzimy zatem na ulice Delhi i już po 150 metrach znajduje się chętny do pomocy rikszarz, który zawiezie nas lub zaprowadzi gdzie tylko zechcemy. Wszyscy bardzo chętnie zawiozą turystów gdzie tylko zapragną, jak nie zechcą również można spróbować ich przekonać („idziecie w złym kierunku”, „to daleko”, „chodźcie za mną, pokażę wam”…) Chcąc uwolnić się od namolnego Hindusa szukamy pomoc u napotkanych turystów – biała gęba jaka by nie była zawsze wydaje się być sojusznikiem wśród obcego ludu. A tutaj aż trzy całkiem sympatyczne! Nie mamy też żadnych wątpliwości co do ich znajomości angielskiego. Pytamy więc o kierunek w jakim powinniśmy się udać – niestety nasi przyjaciele też nie wiedzą więc chwilę kotłujemy się wszyscy nad mapą.
Z tłumu wyhacza nas czujny rikszarz – my co prawda odrzuciliśmy jego pomoc, ale najwyraźniej ta trójka Europejczyków także jest zagubiona – więc może im można jakoś pomóc. Wymieniamy z Mirkiem porozumiewawcze spojrzenia i bez skrępowania (w końcu w obcym kraju jesteśmy) podsumowujemy – „No to teraz się do nich przyczepi”! Nasi rozmówcy rozpromienieni reagują natychmiastowo: „ O! Polacy!” I tak oto w pierwszym dniu podróży spotkaliśmy krajanów (sąsiadów prawie)  z Bielska –Białej. Po 3 tygodniach „tułaczki” kończyli właśnie swoją przygodę z Indiami – chętnie podzielić się wrażeniami i wskazówkami. Opanowali już znajomość kursu walut i z entuzjazmem zaprowadzili do sprawdzonego kantoru. Cały dzień spędziliśmy razem, co znacznie ułatwiło adaptację do nowych warunków. Byliśmy w Czerwonym Forcie (Red Fort) – jednak  nadeptaliśmy się dobre 8 km żeby tam dotrzeć  więc ten spacer  ukazał nam Delhi od podszewki i tak naprawdę był bardziej interesujący niż miejsce do którego zmierzaliśmy.

Na miejscu zrobiliśmy prawdziwą furorę i wiele osób chciało mieć z nami zdjęcie, zwłaszcza ze mną w moich krótkich spodenkach.

Tubylcy gapili się, pokazywali mnie sobie palcami – na równi kobiety i mężczyźni – niemal jakbym była naga. Właściwie rezygnuję z „niemal”. Już wiem, że krótkie spodenki to nie strój na Indie. W forcie ludzi dzisiaj sporo (być może ze względu na sobotę), mimo że upał męczy nieznośnie. Całe rodziny z dziećmi przychodzą tutaj chyba głównie po to, żeby na chwilę odciąć się od panującego w mieście zgiełku. Zwłaszcza kobiety prezentują się cudownie w kolorowych sari i nadają temu, ale i każdemu miejscu szczególnego uroku.

W drodze powrotnej kupujemy dla mnie długą sukienkę i popularne tutaj spodnie alladyny  - szorty lądują na samym dnie plecaka. Sprzedawca, którego z oczywistych powodów nazwaliśmy Dziadkiem, bierze banknot, całuje go, dotyka nim czoła, robi to kilkakrotnie… taki dziękczynny rytuał. Ja zadowolona, że nie będę już świecić gołymi nogami, Dziadek zadowolony, że ubił dobry interes. Na pożegnanie Dziadek zaskakuje mnie jeszcze raz - wydobywa z głębi straganu i chwali się bollywoodzkim zdjęciem z czasów swojej młodości.

Przystojniacha – chwalimy Dziadka i ruszamy dalej.
Stare Delhi jest brudne, tłoczne, głośne, przeludnione. Na i przy ulicach w okropnym stanie kotłują się ludzie, krowy, bezpańskie psy, dzieci… jeśli tak wygląda stolica kraju, kilkunastomilionowe miasto to aż strach pomyśleć jak wygląda reszta Indii.  
Okazuje się, że nasi nowo poznani przyjaciele mieszkają bardzo blisko nas – rozstajemy się zatem na odświeżenie i  umawiamy na piwko, później jeszcze raz – tym razem tylko we dwoje wychodzimy w miasto. Tym razem celem jest Internet. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu okazuje się, że Delhi nie w całości przypomina zakurzony targ staroci – jest też New Delhi, które choć wciąż głośne i zatłoczone jest o pół tonu bardziej cywilizowane niż to co oglądałam rano.       


« powrót

Dodaj nowy komentarz