CZĘŚĆ TRZECIA - JAIPUR, BIKANER, ARMITSAR - przyjaźnie i święte szczury

2012-02-28 09:58:00, komentarzy: 0

Tego ranka znowu obudziło nas pukanie – przynajmniej tak mi się zdawało, bo kiedy w końcu Mirek się zebrał i otworzył za drzwiami nikogo już nie było. Pierwszy raz od przyjazdu od przyjazdu poczułam dziś jakiś przewrót w żołądku… no tak wczorajsza hindi-kolacja obojga nas poruszyła. Mirek na wszelki wypadek zażywa tablety, ze mną nie jest aż tak źle. Za nami ostatni nocleg w Rożowym Mieście. Rano zjawiają się nasi przyjaciele – całe szczęście, bo mamy problem z check outem. Okazuje się bowiem, że płatności za noclegi można uregulować jedynie w rupiach a my jak na bogatych turystów z Europy przystało oprócz kart dysponujemy jedynie dolarami. Konieczna była więc wizyta w bankomacie. Po uregulowaniu sprawy z hotelem przyjęliśmy zaproszenie chłopaków na herbatę. Typowa indyjska herbata jest przesłodzona i zawsze z mlekiem. Siedzimy na podłodze, gra muzyka, robimy zdjęcia. Nasi gospodarze wyglądają na bardzo uradowanych z naszych odwiedzin. W końcu pora się zbierać. Żegnamy się i…wsiadamy na motory. Mój kierowca ze mną na tyle w dodatku obładowaną wielgachnym plecakiem budził zainteresowanie całej okolicznej ludności.

Od godziny próbujemy kupić bilety – co bezpośrednio na stacji paradoksalnie okazuje się najtrudniejszym sposobem ich nabycia. Właściwie bez uprzedniej rezerwacji zdaje się graniczyć z cudem. No ale już jesteśmy o jeden kroczek bliżej, już stoję w kolejce po upragnione bilety. Mam nadzieję, że się uda i jutro będziemy w Bikaner. Po czterdziestu minutach wracam z dobrą i złą wiadomością. Mamy bilety – czyli jest dobrze, zła wiadomość natomiast jest taka, że planowy przyjazd na miejsce to godzina 5 rano. Druga godzina na stacji. Mamy już bilety ale stoimy w kolejnej kolejce, tym razem do bagażowni. Staliśmy już tutaj dzisiaj ale po odstaniu swojego okazało się, że bez okazania biletu bagaży zostawić nie można. Tym razem stoimy już biletem. Mija trochę czasu ale w końcu bez zbędnego balastu możemy rozpocząć ostatni dzień zwiedzania Jaipuru. Rikszą dojeżdżamy do Pałacu na wodzie, czy raczej do ulicy, z którego go widać. Do samego Pałacu nie ma możliwości dojazdu. Stamtąd poszliśmy wprost przed siebie aż w końcu natrafiliśmy na jakieś ogrody. Tutaj to my stanowiliśmy największą atrakcję.
Pośród dość licznie odpoczywających nie było ani jednego cudzoziemca. Nic więc dziwnego, że co chwilę ktoś nas zatrzymywał, klepał, prosił o zdjęcie. Były takie momenty, że nie mogliśmy ruszyć z miejsca bo tylko kolejne osoby wymieniały się przy nas chętne do zrobienia jeszcze jednej fotki. A to jakaś rodzina, a to rodzice popychali swoje dzieci żeby stanęły sobie przy nas, najmłodszych wkładano mi po prostu na ręce. Męczące ale przyjemnie uczucie. Oddaliliśmy się dość mocno od centrum miasta – może tutaj turyści nie docierają i stąd to poruszenie – tak czy owak jedno jest pewne – nie pozostaliśmy niezauważeni. Jakoś żeśmy przewędrowali, tak że w końcu trzeba było przeskakiwać ogrodzenie żeby wrócić na drogę. No a droga też pośrodku niczego. Nie pozostało nam więc nic innego jak złapać okazję. Szczęście nam sprzyjało, bo akurat pierwszy nadjeżdżający pojazd stanowił autobus. W środku sami autochtoni. Jedziemy zatem do fortu – a podobno nie można się tam dostać inaczej niż taksówką. A jednak! O ile ciekawszy to pojazd niż taksówka, nie wspominając już o ile tańszy! Po drodze mijamy faceta na słoniu.
Fort jest zabytkiem szalenie dziwnym – zabudowa bardziej przypomina pałac niż fortyfikację. Ładna zabudowa obfituje w zaułki, schodki, korytarze. Naturalnie nie brakuje kramów z pamiątkami.Wracamy tak jak przyjechaliśmy – autobusem miejskim.
Fantastyczne jest to, że tutaj każdy się do Ciebie uśmiecha.

 

Bikaner, 05.05.2010
Dzień w Bikaner jest jednak jak dotąd jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym dniem naszej podróży. Z Jaipuru jedziemy second sleeperem. Ja mam górną pryczę i prawie od razu na nią wskakuje i drzemię. Mirek kolejny raz zawiera w pociągu przyjaźnie. Kiedy po jakimś czasie wraca do mnie zafascynowany opowiada o Alim, Ali jest super i och i ach! Ja jestem bardziej sceptyczna – zupełnie jakbyśmy się zamienili rolami na czas podróży. Nadchodzi jednak w końcu i dla chłopców czas spania - Ali wskakuje na górę i zajmuje pryczę obok mojej, Mirek zostaje na dole. Mój sąsiad wyjmuje kanapkę i ochoczo mnie nią częstuje. Odmawiam, ale lody pękają. Teraz czas na naszą rozmowę. Rzeczywiście chłopak jest miły, wygadany i otwarty. Przy tym świetnie zna angielski, co nie dziwi, kiedy dowiadujemy się, że ukończył studia MBA, mieszka w Bikaner – naszym aktualnym celu podróży. Ali opowiada nam o Indiach, zwyczajach, stosunku do gości (Gość jest wcieleniem Boga) i do rodziny (razem jesteśmy mocni). Rozmawiamy o kraju, problemach społecznych i politycznych – pytamy o wszystko a Ali chętnie odpowiada. Kiedy pytamy o Bikaner opisuje szczegółowo gdzie warto pojechać i w jaki sposób się tam dostać, tworzy nam naszą prywatną listę „must see”. Zanim ostatecznie nastała pora spania byliśmy już dobrymi przyjaciółmi. Na miejscu mamy być o 5 rano, więc w końcu mówimy sobie dobranoc i umawiamy się na poranne repetytorium ze wszystkich udzielonych wskazówek. Rano – co oznacza zaledwie 3 godziny później – Ali budzi nas. Ponieważ jest bardzo wcześnie i wszystkie miejsca są pozamykane Ali proponuje abyśmy pojechali z nim do jego domu. To niespodziewane zaproszenie jest tak miłe, że chętnie i bez większego wahania je przyjmujemy. Już po chwili całą trójką upchnięci w jednej rikszy podskakujemy na ulicach Bikaner w drodze do domu naszego nowego przyjaciela. Poznajemy ojca i braci, mamę tylko na zdjęciu – zmarła, gdy Ali był dzieckiem.
Dom Alego zaskakuje nas w swojej konstrukcji – poza tym, że funkcjonuje się na materacach rozłożonych na podłodze, co jest w Indiach raczej normą, jest pozbawiony dachu – to z kolei chyba jest specyfiką Rajasthanu (może ze względu na pustynny klimat). W tych odmiennych domowych pieleszach kąpiemy się i przebieramy. Po kilkugodzinnej jeździe zapylonym pociągiem przez pustynię wiadro i bieżąca woda są szczytem marzeń. Nasz gospodarz podaje herbatę – tradycyjną, niesamowicie słodką, z mlekiem oraz ciasteczka. Niesamowite, że chłopak, którego dopiero co poznaliśmy w pociągu jest dla nas tak serdeczny. Po odświeżeniu wychodzimy na podwórko i poznajemy Indie od podszewki – Ali przedstawia nam swoją całą rodzinę, która mieszka tu – wszyscy razem - dom przy domu trochę jakby w jednym gospodarstwie. Siła tkwi w jedności a więzy rodzinne są tu niezwykle silne. Jesteśmy zachwyceni, a oni nami też nie mniej zafascynowani. Koło domu jest też świątynia i szkoła dla dziewcząt. Nadchodzi ranek, rozjaśnia się, toteż powoli szykujemy się na dalszy cel naszej podróży – świątynię szczurów. Ali kolejny raz wychodzi z propozycją, która dla Europejczyków wychodzi ponad wszelkie standardy gościnności – chętnie zawiezie nas do świątyni. Myśli przez chwilę o motorze, ale ostatecznie dzwoni po kuzyna, który ma auto. Po krótkim oczekiwaniu już siedzimy w klimatyzowanym pojeździe na czterech kołach – jakaż to odmiana po tych kilku dniach. Ruch lewostronny. Jedziemy do szczurów, jakieś 30 minut.
Po zostawieniu butów świątynia otwiera się przed nami wielkimi srebrnymi drzwiami. W pierwszej chwili nie widzimy żadnych gryzoni, ale zaraz potem trudno dostrzec miejsce, gdzie by ich nie było. Rozleniwione, przekarmione, śpią jak zabite w każdym kącie, w każdym zakamarku. Poruszamy się powoli, czujnie, żeby żadnego nie rozdeptać. Miejsce warte jest polecenia bez dwóch zdań.

Przed świątynią jacyś chłopcy puszczają latawce, Ali tłumaczy, że przygotowują się do obchodów uroczystości założenia miasta Bikaner, obchodzonych 22 maja. Ze świątyni – oczywiście po wielu, wielu zdjęciach chłopcy odwożą nas na stację, pomagają zdeponować bagaże i zarezerwować bilety na dalszą podróż (kolejna trudna procedura). Żegnamy się nie chcąc zabierać im już więcej czasu. Widząc jednak, że mamy kłopoty ze zdobyciem kierowcy do fortu, postanawiają, że mają jeszcze trochę czasu aby i tam nas podrzucić. Niesamowici ludzie! Powinniśmy się w Europie uczyć gościnności od Indusów.
Przy Junagarth Forth ostatecznie się żegnamy. Fort jest ciekawy, dziedziniec przypomina trochę rynek polskich miast. Kręcimy się tam ze dwie godziny, jest bardzo, bardzo gorąco. W końcu jesteśmy w Rajasthanie – na pustyni – temperatury są tu naprawdę wysokie. Po zwiedzeniu fortu kierujemy kroki w miasto w poszukiwaniu zimnego piwa. Nie szukamy długo i już po chwili siedzimy na ławce sącząc zimniutkie Kingfishery. W planach była jeszcze jedna świątynia, ale niestety okazała się już zamknięta. Mamy więc spokojnie czas do 16. O 17 odjeżdża pociąg. Siedzimy więc na ławeczce, obserwując ulice, po których od czasu do czasu między pędzącymi samochodami, rikszami, rowerami i ludźmi chyboczącym krokiem przechodzą wielbłądy. Koło nas jest punkt wyciskania soku z trzciny cukrowej. Nie wygląda ani higienicznie, ani apetycznie ale co rusz ktoś podchodzi i wypija szklaneczkę. Kiedy wyciągam aparat dla uwiecznienia Mirka z Kingfisherem tubylcy zacieśniają się koło niego, żeby tylko też załapać się w kadrze. Zapraszamy ich do wspólnego zdjęcia.
Nikt spośród zgromadzonych nie zna niestety angielskiego toteż rozmawiamy sobie każdy po swojemu – z uśmiechem na twarzach wypada nie najgorzej. Mirek za sprawą zmęczenia, temperatury i piwa postanawia jednak przemówić do tubylców w ich ojczystym języku. Z przewodnikiem w ręku duka w Hindi zdania bez ładu, składu i sensu. Kiedy tubylcy wyłapują sens wypowiedzi mój kochany cieszy się jak dziecko, czego zaś nie rozumieją dopowiada mową kombinowaną.
Nieco zrelaksowani idziemy pokręcić się trochę po mieście, chcemy też kupić indyjską kartę SIM do telefonu ze względu na poszerzające się grono indyjskich przyjaciół. Chodzimy jakiś czas od sklepiku do sklepiku, odważnie przy tym przegryzając uliczne jedzenie – samosa – pierożek trochę jakby z ciasta francuskiego z ostrym farszem ziemniaczano – warzywnym w środku smażony na głębokim oleju. Jemy już trochę więcej niż w początkowych kilku dniach. Po takim bezcelowym pętaniu się wśród tubylców i wielbłądów wchodzimy do sklepu oznakowanego logiem operatora sieci. Teraz krótka opowieść o tym, jak się zaopatrzyć w indyjski numer… Chcąc uniknąć rozmów w roamingu i dzwonić tanio trzeba przede wszystkim uzbroić się w cierpliwość. W Europie wystarczy mieć pieniądze, tutaj złoto dla cierpliwych! Nic nie jest proste – musimy przejść całą procedurę. Trzeba mieć paszport i zdjęcie (!!!). Ha! Zaskoczyliśmy Panią – mamy nawet zdjęcie. Ale uwaga, uwaga! To nie wszystko! RE – FE – REN – CJE! Znaczy musisz mieć znajomego lokalnego – znać go z imienia, nazwiska i adresu. Jak to wszystko masz, rozmawiamy dalej, jak nie zapomnij. Tutaj znowu punkt dla nas – znamy. Widzę już, że szybko to my tego nie załatwimy no ale cóż… w końcu jesteśmy w Indiach. Mirek cały happy, że w paszporcie nosi zapas zdjęć, ja cała happy, że wymieniłam adresy z Alim. Skoro wszystko co trzeba mamy, powinno pójść sprawnie. Aha, paszport trzeba skserować – naturalnie nie w tym samym miejscu – wyższy stopień specjalizacji. Mirek idzie więc z Panią bacząc na nasze dokumenty. Nie ma ich i nie ma. Wracają po około kilkunastu minutach. Pani uważnie przygląda się kserokopii i oryginałowi, czy aby na pewno wszystko się zgadza. Mija kilka minut. Może się to wydać zaskakujące ale… tak! zgadza się! No to będzie karta – myślimy ucieszeni, gotowi do rychłego wyjścia ze sklepu. Ale ale…teraz czas na kolejny test – czy aby osoba na zdjęciu to aby na pewno ten sam chłopak, który stoi przed Panią? Sprzedawczyni przygląda się uważnie ale coś nie wygląda na przekonaną. Mirek widzi jej rozterkę: „No oczywiście, że ja, przecież nie ona” – mówi po Polsku ze wskazaniem na mnie, tak by ułatwić Pani zrozumienie. Pani widząc nasze uśmiechy, również się uśmiecha i przez chwilę po prostu wszyscy się do siebie szczerzymy. Zaraz przyjdzie kolej na numer buta, kołnierzyka i może ulubiony kolor – myślę. Na szczęście wystarcza imię ojca, data urodzenia i adres miejsca zamieszkania w rodzimym kraju. Pani chce zobaczyć adres zamieszkania w paszporcie, my też bardzo chcemy aby go tam zobaczyła, jednak złośliwi Polscy urzędnicy nie umieścili go w żadnej rubryce. Skruszeni tłumaczymy Pani, że w polskich paszportach adresu się nie wpisuje. Mijają kolejne minuty i tylko mnie zdaje się dopadać zniecierpliwienie. W końcu VICTORIA! Dostajemy swój w męce (sklep bez klimy) wywalczony skarb. Mirek ściska już w ręce kartę, po czym przypomina mu się, że czasem jakiś PIN czy coś. PIN? What’s PIN – pyta Pani. Nie, nie…nic nie trzeba – za godzinę karta zostanie aktywowana i będzie można wykonywać połączenia. Jakie to proste, prawda? HA! To nie koniec. EPILOG. Zmęczeni całym dniem czołgamy się już do pociągu. Do odjazdu pozostało pół godziny. Mirek bohatersko niesie obie torby, więc zostaje nieco w tyle. Nagle słyszę okrzyk – „Hey, show me this paper!” To mój kochany woła i agresywnym krokiem zdąża ku jakiemuś przestraszonemu ciemnoskóremu ściskającemu w ręku jakiś papier. Dopiero teraz widzę, że na świstku jest Mirka zdjęcie. This is me! Hindus przerażony, ja zdębiałam nim pojęłam o co chodzi. Rzecz okazała się prosta. Miła Pani ze sklepu jeszcze długo po naszym wyjściu analizowała niespotykany dotąd widać dokument, jakim jest polski paszport. Mimo swojej dociekliwości nadal nie odnalazła jednak rubryki z wpisanym miejscem zamieszkania obcokrajowca. Zadzwoniła zatem do Alego, a ten opowiedział jej o naszych dalszych planach – to znaczy pociągu o 17, do którego powinniśmy wsiąść. Wysłano zatem za nami posłańca, który wyposażony w formularz aplikacyjny ze zdjęciem poszukiwał nas na dworcu by dowiedzieć się gdzie mieszkamy. Może jemu uda się przeczytać to w paszporcie….Ciekawe co by było, gdyby pociąg już odjechał….


Amritsar, 06.05.2010
Do Amitsaru dojechaliśmy po prawie 20 godzinach podróży. Zgodnie ze wskazówkami Alego pojechaliśmy najpierw pociągiem do Chandigar – sam tylko ten odcinek zajął 13 godzin. Zmęczeni minionym dniem w pociągu spaliśmy mocno, więc tym razem nie zawarliśmy żadnych nowych znajomości. Byliśmy jedynymi zagranicznymi turystami w całym wagonie, kto wie…może nawet w całym pociągu. Dopiero kiedy nadeszła godzina naszego planowego przyjazdu wdaliśmy się w rozmowy z oczywistych względów – „robaczki” na znakach informacyjnych niewiele nam mówiły i nie wiedzieliśmy kiedy wysiąść. Rozmowę prowadziliśmy w pół angielskim, pół hindi a pół migowym języku. Starszy pan był bardzo miły. Po wydostaniu się z dworca wyruszyliśmy na poszukiwania środka lokomocji, który zawiózłby nas do sektora nr 43 na stację autobusową, skąd mieliśmy jechać dalej do Amitsaru. Z pomocą przyszedł nam starszy Hindus, ten sam, z którym przez kilkoma minutami rozstaliśmy się w pociągu. Wspólnie zaklepaliśmy motorikszę i za 20 rupii od osoby pojechaliśmy gdzie trzeba. O dziwo natychmiast złapaliśmy autobus do Amitsaru. Kolebiącym się autobusem wypełnionym po brzegi tubylcami po jakichś 5 godzinach drogi dojechaliśmy do celu. Po drodze myłam zęby plując przez okno, przy którym siedziałam! Dotarliśmy. Na nasze szczęście dokładnie visa vi dworca rozciąga się ulica z samymi hotelami. Kolejny raz poczuliśmy, że w życiu nie byliśmy tacy brudni. Hotel Ajit, trzeci w kolejności, do którego weszliśmy – pierwszy, który miał wolne pokoje – pomijając cegły i robotników na korytarzu był całkiem znośny. Mimo braku klimatyzacji wiatrak pod sufitem okazał się wystarczający. Daliśmy sobie godzinę na prysznic i odpoczynek i umówiliśmy się z Samarthem. O 15 zapukał do naszych drzwi. Pogadaliśmy chwilę o dalszych planach i przed 16 wyruszyliśmy żeby dojechać do Wagah na granicę z Pakistanem, gdzie mieści się jedyne czynne przejście graniczne między zwaśnionymi krajami. W tym miejscu każdego dnia o 17.30 odbywa się uroczystość, w czasie której siły zbrojne działające przy obydwu granicach dają swoisty popis swoich sił i możliwości. Towarzyszą tej imprezie niezliczone tłumy. Dla turystów jest osobne wejście, bez konieczności przebijania się przez tłum. Nic poza portfelem i aparatem fotograficznym wnieść nie wolno – wszystko zostaje w przygotowanych w tym celu schowkach. Przeraża nieco i fascynuje ta bliskość Pakistanu. Widowisko jest niesamowite – głośne, w atmosferze tańca i okrzyków. Wyzwala przeżycia, a kończy się zdjęciem flag i zamknięciem bram.

Wracamy autobusem, idziemy się odświeżyć i wyruszamy na poszukiwanie kafejki internetowej, żeby sprawdzić połączenia, bilety i doprecyzować dalsze plany.

« powrót

Dodaj nowy komentarz