CZĘŚĆ DRUGA - UTTAR PRADESH, RAJASTHAN I NAJPIĘKNIEJSZE MAUZOLEUM ŚWIATA

2012-02-27 23:22:00, komentarzy: 0

Dziś w nocy miał przyjechać Samarth. Na spotkanie z nim czekam jak na spotkanie z dawno nie widzianym znajomym. Samartha poznałam jakieś dwa miesiące temu na jednym z portali społecznościowych dla podróżników. Zaaferowana planowanym wyjazdem szukałam pomocy w każdym dostępnym źródle – a kto wie więcej jeśli nie miejscowy? Najpierw wymienialiśmy krótkie informacje, potem pisaliśmy maile każdego dnia – w końcu postanowiliśmy się spotkać.  No i już – dzisiaj jest ten dzień.
Schodzimy na recepcję zapytać czy w ogóle dotarł i dowiadujemy się, że śpi piętro nad nami. Idziemy zatem na górę i naszą realną znajomość zaczynamy dość brutalnie – od pobudki. Początkowo jest trochę niezręcznie ale lody szybko topnieją. Zestawiamy wzajemne plany urlopowe – my zmierzamy na Goa, Samarth w Himalaje …. Gotowi na modyfikacje szybko robimy burzę mózgów i ustalamy plan na najbliższe 5 dni – jutro się rozłączamy - jedziemy do Agry i Jaipuru a w czwartek spotkamy się w Amitsarze. Niech i tak będzie! Pierwsze zatem co dzisiaj trzeba zrobić to zaklepać bilety na pociąg – idziemy do sąsiadującej z naszym hotelem kafejki internetowej i Samarth kupuje dla nas bilety on-line.
Obieramy cel na dzisiaj -  Świątynia Lotosu i w końcu udaje nam się wyruszyć. Poruszamy się znowu na nogach, rozmawiamy, jemy (nie bez grozy) jakieś dziwne uliczne jedzenie.
 
Lotus Temple jest imponująca i gromadzi wielu ludzi wszelkich wyznań – brak symboli religijnych tak na zewnątrz jak i wewnątrz świątyni czyni ją miejscem modlitw każdego.
Wieczorem idziemy zobaczyć India Gate  i Parlament. Omal nie ginę pod kołami rozpędzonego motocyklu dość niefortunnie wybierając moment przejścia przez jezdnię – od tej pory obaj chłopcy trzymają mnie za ręce przy każdym przekraczaniu ulicy. Samarth okazuje się być kolejnym foto-entuzjastą, od niedawna posiadaczem nowego Nikona – Mirek jako doświadczony fotograf udziela wskazówek. Jest fajnie – wesoło, przyjaźnie i miło. Dzień kończymy w dobrych humorach i obiecujemy sobie spotkać się w czwartek.

 

W pociągu do Agry pierwszy raz mamy okazję obserwować zjawisko tutejszych transwestytów. Chodzą po pociągach, robiąc małe show i zaczepiając męską część podróżujących. Kończy się to tak, że podchodzą do kolejnych osób (mężczyzn) i klaszczą im przed nosem dając znać, że teraz trzeba zapłacić. Chcąc uniknąć molestowania oczywiście należy sypnąć kilka rupii. Na szczęście skupiają się na rodakach, nie uprzykrzając podróży turystom.
O Agrze nawet nie chce się pisać – w mojej pamięci to przepiękne mauzoleum pośrodku wielkiego śmietnika. Może i Delhi odrzuca w pierwszym zetknięciu, ale nawet ono nie zrobiło na mnie tak złego wrażenia jak Agra. Być może wrażenie to jest spotęgowane przez fakt, że pierwszy raz od przyjazdu tak naprawdę jesteśmy pozostawieni wyłącznie sami sobie. Pierwsze co robimy to pozbywamy się bagaży – zostawiamy je w tzw. cloak room – czyli dworcowej bagażowni. Czujemy się trochę tak jakbyśmy kilkanaście lat się cofnęli. Urzędnik zapisuje w notesie nazwisko i numerek, potem kredą numer na bagażu i już – zdeponowano – sztuk dwie. Na wszelki wypadek robię zdjęcie.
Wyruszamy w miasto głodni wrażeń i w ogóle głodni. Zatrzymujemy młodego chłopaka w rikszy pedałowej – 20 rupii tyle będzie nas kosztował dojazd do Taj Mahal. Chłopak ledwo pedałował ale sprawnie dowiózł nas pod bramę. Dalej idziemy już pieszo, mijając po drodze sprzedawców wszelkiej maści, kobiety z tobołami na głowach oraz licznych odwiedzających – raczej mimo wszystko  hinduskich niż Europejczyków, no i naturalnie wszechobecnych Azjatów.


Deptakiem docieramy do kas, gdzie naszym oczom zamiast mauzoleum ukazuje się póki co jedynie gigantyczny tłum. My jako obcokrajowcy jesteśmy traktowani szczególnie – dla nas kolejka jest oddzielna, z boku tłumu,  toteż od razu stajemy przy okienku. Specjalne traktowanie oznacza również specjalną cenę – chyba z pięć razy wyższą niż ta obowiązująca Hindusów – 750 rupii od głowy. Wymieniamy pieniądze, bierzemy przewodnika i przestępując kolejkę wchodzimy. Taj Mahal to zapierająca dech w piersiach świątynia miłości – grobowiec-mauzoleum wzniesiony przez indyjskiego cesarza ku czci jego zmarłej przedwcześnie żony. Co ciekawe idealnie symetryczny.


Dech zapiera również panująca temperatura – jest 47 stopni.
Mauzoleum zwiedzamy z przewodnikiem, jak się okazuje lokalnym studentem turystyki, który tutaj zalicza swoje praktyki. Jak dla mnie zalicza je na bardzo dobry.
Po opuszczeniu Taj Mahal właściwie kończą się pozytywne przeżycia związane z Agrą. Spacer nie  przynosi pozytywnych wrażeń – zabójcza temperatura, głód (nic jeszcze dzisiaj nie zjedliśmy) i brud miasta nie nastrajają pozytywnie. Wchodzimy do pierwszego z brzegu baru i ryzykujemy naleśniki. Ja nawet idę o krok dalej i proszę o lassi, które jednak wypijam bez euforii.
Po posiłku wypadałoby zaopatrzyć się w bilety na dalszą podróż – utknąć w Agrze to ostatnia rzecz jakiej w tej chwili pragniemy. Wracamy więc na brudne ulice i wypatrujemy miejsca gdzie można zarezerwować bilety online. W jednym z mijanych domów mimochodem zauważam scenę, która przyprawia mnie niemal o mdłości - u sufitu wisi krwawy kawał mięcha, pod nim siedzą jacyś ludzie, dzieci, trwa proces obróbki, ktoś coś przy nim dłubie – taka prywatna rzeźnia. Staram się nie zauważyć zbyt wielu szczegółów – już samo to mi wystarcza. Przyspieszam kroku i próbuję zbytnio się nie rozglądać.
W końcu odnajdujemy punkt internetowy świadczący usługi rezerwacji biletów.  Pojawia się problem, bo w pociągu nie ma już miejsc i rezerwacja nie jest możliwa. Po kilku niezrozumiałych dla nas rozmowach i telefonach okazuje się, że jakiś pociąg jednak jest i nawet znajdą się miejsca. Wydaje się nam to dziwne, ale cóż – weźmiemy co dają. Czekamy więc i czekamy – w końcu każe nam się zapłacić, jednak bilet dostać mamy za godzinę. Zdenerwowani i coraz bardziej podejrzliwi ustalamy zatem, że rezygnujemy z usługi, postanawiamy wyjść i na własną rękę czegoś poszukać. Ledwo opuszczamy próg lokalu wybiega za nami jeden z chłopaków i krzyczy, że go oszukaliśmy, że wyłożył za nas pieniądze i nie możemy teraz zrezygnować. Robi się nieprzyjemnie i ogarnia mnie strach. Mirek ściska moją rękę i zabrania się zatrzymywać – pospiesznie opuszczamy ulicę, byle tylko znaleźć się poza powstałym zamieszaniem. Wsiadamy w pierwszą z brzegu rikszę i tym razem bez targowania odjeżdżamy.
Zmęczeni temperaturą i natłokiem wrażeń wracamy na dworzec. Tutaj okazuje się, że tak naprawdę największy problem ciągle jeszcze jest przed nami – jest niedziela a co za tym idzie okienka rezerwacyjne zostały zamknięte o godzinie 14. W Indiach trzeba mieć rezerwację na każdy pociąg – w tej chwili doceniam dopiero jak wielką przysługę wyświadczył nam Samarth kupując bilety poprzedniego dnia. Prawie straciwszy nadzieję zauważam ostatnią deskę ratunku – okienko z ratującym życie napisem „TICKETS WITHOUT RESERVATION”. Przy okienkach kotłują się ludzie jeden przez drugiego wciskając kasjerce odliczoną gotówkę – coś więc jednak jest – myślę sobie i biorąc przykład z lokalnych przeciskam się do okienka. Wtedy następuje rzecz dziwna – udaje mi się kupić bilety – ale co dziwniejsze płacę za nie jedynie 73 rupie.
Świadomi faktu nie posiadania rezerwacji od razu kierujemy się do wagonu „krzesłowego”. Zajmujemy wolne miejsca i stwierdzamy, że jednak nam się poszczęściło. Do odjazdu zostało jeszcze kilka minut, w ciągu których pociąg zapełnia się dwukrotnie. Jedziemy już z 10 minut (z 5 godzin, które mamy do przejechania) kiedy w końcu ktoś szturcha nas wskazując na swoje, zajęte przez nas miejsca. Problem w tym, że przez ten krótki czas swojej podroży pociąg zdążył już zapchać się tak, że ruszenie się z miejsca graniczy prawie z cudem. Wyciskamy się więc z naszych-nie-naszych miejscówek i wylegamy na i tak mocno zatłoczone przejście. W tłumie tracimy prawie kontakt ze sobą i dotykamy się jedynie od czasu do czasu wzrokiem. Jeśli w Polsce jadąc w okresie wakacyjnym nad morze zdarzyło wam się nie mieć miejscówki i być zmuszonym do jazdy z bagażami na korytarzu to… nawet nie myślcie, że można to porównać. Taka jazda jest jak przejażdżka pierwszą klasą w porównaniu z przejażdżką zatłoczonym indyjskim pociągiem.

Kiedy po dłuższej przerwie nawiązujemy kontakt ponownie Mirek pochłonięty jest w rozmowie. Rozentuzjazmowany ponad głowami tłumu zdaje mi relację z nowo zawartej znajomości – poznał prokuratora, a ten zaofiarował nam swoją pomoc – razem z kolegami powiedzą nam gdzie wysiąść, pomogą znaleźć niedrogi hotel, powiedzą co i jak…. Mirek jest zachwycony a ja mocno zaalarmowana. Nie podoba mi się ta znajomość, a już na pewno nie mam ochoty ufać nieznajomej bandzie – skąd wiadomo kim tak naprawdę są i czego będą od nas chcieli. Widząc zapał mojego rozsądnego przecież mężczyzny w końcu daję jednak za wygraną i zgadzam się przyjąć proponowaną pomoc. Z pociągu wysiadamy zatem z nowymi znajomymi, jedną stację przed centrum i zdani na ich uczciwość podążamy za nimi do hotelu. Cennik hotelowy przewiduje za pokój nieco więcej niż pierwotnie ustaliliśmy, ale i tak przystępnie, więc nie negocjujemy. To oni wszystko ustalają i omawiają – my jedynie czekamy do momentu, aż dostajemy klucze i informację, że możemy iść do pokoju. Tego wieczora zasypiamy natychmiast.

 

Dzisiaj nie nastawiamy budzika. Po wczorajszych wrażeniach, jeździe pociągiem, znajomościach koniecznie trzeba odespać. Nie przyszło nam jednak spać długo – około 9 obudziło nas głośne walenie do drzwi. Przeraziłam się nie na żarty! Ogarnięta paniką, jeszcze nie rozbudzona przeczuwałam jakiś związek z wczorajszym. Od wczoraj czekałam tylko na chwilę, kiedy nasi przyjaciele czegoś od nas zażądają, albo okażą się jakąś mafią, albo Bóg jeden wie co jeszcze… no i doczekałam. Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że w drodze do pracy nasz kolega zahaczył  o hotel tylko po to, żeby sprawdzić jak nam się spało i czy niczego nie potrzebujemy. Nie wiem co myśleć. Czuję się jak (przepraszam za porównanie) wieprzek co to się go dogląda i tuczy i pielęgnuje, tylko po to żeby na końcu zarżnąć go na kotlety. Wciąż nie mogę się nadziwić i jakoś nadal nie ufam tej bezinteresowności. Pożyjemy zobaczymy. Rikszy do miasta nie musieliśmy szukać – sama się napatoczyła – kierowana przez sympatycznego, od ucha do ucha uśmiechniętego Hindusa. Negocjowaliśmy twardo lecz z uśmiechem co zaowocowało kursem za jedyne 70 rupii. Minęło już jakieś 6 minut naszej jazdy, kiedy Mirek niezwykle trzeźwo zauważył, że nie znamy nazwy naszego hotelu. Żadne z nas nie zastanowiło się gdzie mieszkamy wsiadając do rikszy. Bez tego szczegółu nie mamy najmniejszej szansy na powrót w to samo miejsce. No ładnie. Niezwłocznie zażądaliśmy od kierowcy żeby się zatrzymał. Zdezorientowany popatrzył na nas jak na przybyszy z kosmosu, ale zrobił o co prosiliśmy. Niestety żadnymi siłami nie potrafiliśmy mu wytłumaczyć jaki mamy problem i uzyskać informacji o naszym aktualnym położeniu. To jest właśnie kolejna ciekawostka Indii – każdy kierowca zna angielski kiedy wsiadasz do jego rikszy i prawie żaden nie zna go kiedy już z nim jedziesz. O ile chodzi tylko o przewóz od punktu A do punktu B – nie ma problemu. Kłopot jednak pojawia się w momencie, kiedy potrzebujesz się dogadać w trakcie drogi, bo np. uświadomisz sobie nagle, że nie masz pojęcia w jakim hotelu mieszkasz… Naszym marnym próbom uzyskania informacji zaczęło z czasem kibicować coraz więcej kierowców, aż w końcu nadeszło zbawienie w postaci jednego wyedukowanego ze znajomością angielskiego. Uff…dowiedzieliśmy się gdzie jesteśmy. Stąd powinniśmy trafić.

Przejażdżkę kończymy obok kina i błogosławionego Mc Donalda. Obiecujemy sobie wrócić tu potem.  Tymczasem dość nieporadnie zmierzamy do Pałacu. Po drodze zaczepia nas kolejny tutejszy. Przedstawia się jako student turystyki prowadzący badania do pracy dyplomowej dot. stosunku obcokrajowców do Indian. Niechętnie ale zgadzamy się na ankietę. Student wskazuje na kawiarnię po drugiej stronie ulicy – zastanawiające dlaczego właśnie tę. Na ucieczkę jest już za późno. Właśnie mamy przejść przez ulicę (przypominam, że nie jest to czynność łatwa i wymaga uprzedniego przygotowania), kiedy zauważam brak naszego rozmówcy. Zniknął niespodziewanie, a my nie mieliśmy najmniejszego zamiaru go szukać. Spiesznie wracamy zatem na trop Pałacu.
W pierwszej kolejności trafiamy jednak do obserwatorium astronomicznego – Jawal Mahal. Jest piekielnie gorąco – do tego stopnia, że ciężko czerpać przyjemność ze zwiedzania. Trudno dotknąć ręką czegokolwiek – każdy kamień parzy.








Z obserwatorium z łatwością trafiamy do Pałacu. Tutaj obsługą biletów zajmują się młodzi ludzie – sympatyczni i komunikatywni w językach obcych. Wraz z biletami dostajemy też audio guide’y.  
Następny punkt programu, jaki poleca nasz przewodnik to Hawa Mahal – Pałac Wiatrów – podobno całkiem blisko City Palace, więc kierujemy tam nasze kroki.
Obok nas już po chwili pojawia się młody chłopak w kolorowej rikszy i gorąco nas namawia na przejażdżkę. Odmawiamy, ale ten nie daje za wygraną – nie narzuca się w nieprzyjemny sposób jednak wytrwałość trzeba mu przyznać.  W końcu decydujemy się – teraz czy za 5 minut, potrzebujemy przecież transport do hotelu. Chłopak jest miły i dobrze mówi po angielsku – niech ma! Ustalamy trasę  oraz po długim targu cenę – Hawal Mahal a potem do hotelu – 100 rupii. Chłopak ma na imię Ali i właśnie wrócił do pracy jako świeżo upieczony mąż swojej żony – podobno jesteśmy jego pierwszymi Klientami po długiej przerwie. Pałac wiatrów okazuje się być już zamknięty toteż tylko z zewnątrz cykamy kilka fotek, kupujemy banany i wracamy do naszego kierowcy. Ali bardzo chce nam pokazać jakieś miejsce, gdzie odpoczywają stare słonie. No dobrze, skoro nici z pałacu chętnie znajdziemy w sobie siłę i zobaczymy to fascynujące miejsce. Jedziemy, rozmawiamy – Ali włącza na cały regulator indyjską muzę i jazda rikszą nabiera zupełnie innych barw. Opowiada nam o swojej żonie i widać, że dobrze mu w nowej roli. Tuk tuk podskakuje na dziurach, a my razem z nim. Wjeżdżamy w wąskie uliczki, gdzie nie widać nic poza murami, dzieciakami, psami – czyli standardowymi widokami indyjskich uliczek. Zatrzymujemy się w zwykłym indyjskim przedmieściu. Kiedy wysiadamy dopada do nas zafascynowana gromada dzieci i przepychają się jedno przez drugie żeby na nas popatrzeć.
Ali wprowadza nas na ogrodzone murem podwórko. To co tam widzimy to coś jakby stajnia – tyle, że w miejscu gdzie w stajni byłyby konie tutaj w najlepsze stoi sobie około 10 słoni. Przy każdym siedzi właściciel i podkarmia swojego ulubieńca od czasu do czasu gładząc go po trąbie. Słonie są fantastyczne – pierwszy raz tak blisko, że mogę przytulić się do trąby – wielkie a przy tym łagodne jak baranki zwierzęta mistrzowsko pozują do zdjęć.



Po słoniach Ali zabiera nas do fabryki tekstyliów - tam krótki pokaz jak się barwi materiały, czym i w ogóle jak wygląda cały proces. Ani się obejrzeliśmy a już lądujemy w sklepie usadzeni na wygodnej kanapie i zachęcani do kupna a to apaszki, a to sari, a to może kapy. Znoszę to tylko dla tego, że w ramach dbałości o Klienta dostała nam się cudownie zimna cola. Na początku zostajemy zapewnieniu, że nie musimy niczego kupować i bardzo dobrze, bo też nie mamy takiego zamiaru. Chcąc nie chcąc oglądamy jednak sklepowy asortyment – najpierw sari. Sklepikarze rozwijają przed nami kolejne 6-metrowe zwoje materiałów wychwalając pod niebiosa ich jakość i cenę. Niestety nie mam ochoty wydać tysiąca rupii na sari. Spoglądamy na siebie porozumiewawczo a sklepikarz traci rezon. To może apaszki? Cudowne, jedwabne, ręcznie malowane no i naturalnie „good price”. A jak kupimy cztery to piątą dostaniemy gratis. Tak czy inaczej naciąga się nas na wydatek rzędu tysiąca rupii, którego my nie mamy ochoty czynić. Drogą kompromisu bierzemy w końcu jedną apaszkę i po ponad godzinie opuszczamy sklep. Jestem zmęczona i mam za złe Alemu, że tak nas wrobił – ale słonie były tego warte. Nieświadomy najwyraźniej naszej irytacji chłopak proponuje jeszcze sklep z biżuterią jednak kategorycznie i jednogłośnie odmawiamy i żądamy odwiezienia do hotelu. I nagle jakby nas ktoś w pysk strzelił. Przyjacielski Ali zatrzymuje się i pyta ile mu zapłacimy. W Mirka – mojego zrównoważonego, stabilnego emocjonalnie Mirka jakby piorun trafił. Ustaliliśmy cenę 100 rupii i nie podlega to żadnej dyskusji – ostatecznie urządzamy awanturę a nawet straszymy policją. Ali szybko rezygnuje  dalszych prób negocjacji. Widząc wściekłego Mirka potulnie, choć już nie tak entuzjastycznie jak wcześniej, odwozi nas we wskazane miejsce niedaleko hotelu. Kilka chwil zajmuje nam jeszcze zorientowanie się w uliczkach ale w końcu po trudach dnia udaje nam się wrócić do hotelu.  Wieczorem w ramach podziękowania za pomoc umawiamy się na kolację z chłopakami z pociągu. Zjawiają się o umówionej godzinie i decydujemy wspólnie, że idziemy w miejsce gdzie można coś zjeść a nie tylko się napić. Okazuje się, że obie te rozrywki oferuje dyskoteka, do której już po chwili docieramy. Znajomi bardzo się o nas troszczą – czy wszystko okej, co zjemy, czy dobre itp. Troszczą się tak bardzo, że aż jest mi nieswojo. Nie podoba mi się to wyolbrzymione zagłaskiwanie, więc kiedy tylko wypada szukamy wymówki żeby już wrócić do hotelu.  Chłopcy nalegają na wspólny obiad jutro, próbujemy się wymówić, ale jakoś nie jest to łatwe.
Ci pociągowy znajomi bardzo nam pomogli i nic nie chcieli w zamian. Guest is like God – odpowiedzieli na moje zdumienie, a mi ostatecznie kiedy opuszczaliśmy miasto było głupio, że do samego końca jednak im nie zaufałam. Ostrożności nigdy nie jest za wiele.

« powrót

Dodaj nowy komentarz