CZĘŚĆ PIĄTA - OSTATNIA

2012-03-01 10:22:00, komentarzy: 0

Waranasi, 13.05
Na stację do Waranasi docieramy prawie planowo – jest trochę po 2.30 ale to wcale nie zmienia faktu, że od momentu postawienia drogi na peronie jesteśmy otoczeni przez rikszarzy gotowych ubić nocny interes. Ceny skaczą nawet do 200 rupii co kwituję uśmiechem, proponuję nie więcej niż 30. Wybrany szczęśliwiec przyjmuje cenę więc Mirek zgadza się i pyta o hotel, którego nazwę pamięta ze swojego wcześniejszego pobytu w tym mieście. Jedziemy dość długo, po wyboistej drodze – mimo nocnej pory ludzie kręcą się po ulicach licznie. Jest też jeszcze więcej niż gdzie indziej krów i psów. Hotel okazuje się drogi, więc nasz rikszarz proponuje inny, ma być za 350 rupii z AC. Nie mamy nic do stracenia więc jedziemy i oglądamy. Na miejscu okazuje się jednak, że pokój z AC kosztuje 800 rupii, a że check out jest o 12 w południe, ta noc również zostanie nam policzona. 1600 rupii! O nie! Protestuję, tym bardziej, że standard pozostawia wieeeeeeeeeele do życzenia. W ten sam sposób oglądamy jeszcze trzy inne hotele. Jestem załamana. W końcu znajdujemy nocleg w MKP Guest House. Za obie noce płacimy 500 rupii, co jest uczciwą ceną. Nie ma co prawda Klimy, ale wiatrak u sufitu działa, a i właściciele przyjemni i nawet kumaci jeśli chodzi o angielski. Kiedy wchodzimy do pokoju jest po 4 rano, akurat pora żeby wziąć prysznic i wyruszyć łódką na Ganges. Po kąpieli Mirek zapada jednaj w śpiączkę, z której nie udało mi się go wybudzić aż do 5.30. Trochę za późno na łódki – słońce już wstało.

Ku mojemu zniesmaczeniu pokój dzielimy z gekonem. Jaszczur na ścianie sprawia, że moja senność odchodzi w zapomnienie. Nad Gangesem od świtu tłoczą się ludzie, odbywają się pogrzeby. Bardzo szybko dołącza do nas staruszek i razem oglądamy płonące zwłoki jakiejś biednej kobiety. Staruszek jest miły, od razu zastrzega, że nie chce pieniędzy. No tak, pieniędzy nie chce , jednak koniecznie musimy odwiedzić jego fabrykę jedwabiu (jedwabne sari to duma świętego miasta). Obiecuje, że zajmie nam tylko 5 minut, a ponieważ jego opowieść była dość interesująca decydujemy się poświęcić mu tę chwilę.

Tym razem jednak twardo postanawiamy - nic nie kupujemy. Wyroby faktycznie piękne jednak jak postanowiliśmy, tak zostało. Dumni z siebie wychodzimy bez zbędnych zakupów. Na pocieszenie ofiarujemy dziadkowi dolara jako dotację na drewno dla ubogich. No tak – biznes to część życia nawet jeśli dotyczy śmierci. Spacerujemy wzdłuż rzeki – ukrop jest nie do wytrzymania. Ganges jednak jest niewiarygodny. Na gatach atmosfera prawie jak w nadmorskich kurortach.
Masa porozbieranych ludzi kąpie się, chlapie, tłoczy na brzegu. Obok kąpiących się w tej samej wodzie mężczyźni robią pranie, myją się, golą. Do tej samej wody wrzucane są niespalone resztki ciał (u mężczyzn klatka piersiowa, u kobiet miednica) oraz ciała tych, których w ogóle się nie pali – starców, świętych mężów - sadhu, małych dzieci, kobiet w ciąży, ludzi ukąszonych przez kobrę. Jeszcze nie wiem czy pozostanie nie spalonym to przywilej czy ujma. W świątyni, do której wchodzimy (jakby nepalska) oprowadza nas jakiś przewodnik, pokazuje hospicjum i balkon, z którego można oglądać ceremonię palenia zwłok. Nie pozwala robić zdjęć, jednak widząc Mirka aparat bierze go za fotografa i zezwala. Mówimy, że to niepotrzebne, że szanujemy ceremonię, ale on pozwala mówiąc, że to żaden problem. Nie mijają dwie minuty od cyknięcia a już uderza do nas jakichś dwóch młodych cwaniaków i zaczynają się awanturować i odgrażać łącznie ze straszeniem policją. Tak?! No to czekaj – myślę i teraz to ja zaczynam na cwaniaczka krzyczeć. Przewodnik pozwolił, a jeśli chodzi o policję… Proszę bardzo! Wyciągam z portfela wizytówkę z odręczną notatką oraz zdjęcie inspektora policji, z którym tak serdecznie dzisiaj się pożegnaliśmy na zakończenie wspólnej podróży. Ostrzegam, że chętnie zadzwonię do mojego przyjaciela, ale zobaczywszy wizytówkę cwaniaki tracą swój pierwotny rezon. Jak to dobrze mieć wysoko postawionych przyjaciół w obcym kraju. Nagle problem znika. Zdenerwowani opuszczamy to miejsce w poszukiwaniu klimatyzacji i śniadania. Uliczki są wąskie i ślepe, człowiek krąży w nich jak w labiryncie. Jeśli nie znajdzie wyjścia chyba udusi się od smrodu wszechobecnego łajna. Z trudem udaje nam się odnaleźć główną ulicę. Przy niej miło wyglądająca knajpka PHULWARI Restaurant. Głodni i padnięci bez zastanowienia wchodzimy. Tym razem udało nam się bez przejść. Jedzenie jest pyszne a ceny niskie. Za 200 rp jemy i pijemy tyle, że na długo powinno wystarczyć. Obok restauracji wchodzimy do kafejki internetowej. Trzeba zamówić bilety powrotne z Goa do Delhi, co okazuje się nas kosztować niecałe 800 zł. Uff… wygląda na to, że plan zostanie jednak wykonany. Większość dnia leżakujemy w pokoju. Wychodzimy wydrukować bilet na samolot – drukarka w kafejce sygnalizuje, że wszystko z nią nie tak, każda czerwona lampka świeci – brak tuszu, kartek i czego tylko może brakować drukarce tej na pewno brakuje. Nie szkodzi w Indiach podziała jeszcze pewie z kilka lat. Mój kochany dostaje przy tym sprzęcie białej gorączki. W końcu jednak z naszym e-ticketem w ręce wracamy do pokoju, wieczorem jeszcze raz wychodzimy na Ganges, popatrzeć an codzienną ceremonię Puja, w czasie której Bramini w towarzystwie tłumu, bębnów i muzyki odprawiają tajemniczy rytuał jednoczący dusze zmarłych z matką Gangą.
Na kolację wracamy do sprawdzonej restauracji, gdzie udaje nam się trafić w zasadzie tylko przez przypadek. W labiryncie ulic Waranasi trudno jest nie zabłądzić w ciągu dnia, po zmroku zupełnie gubimy orientację. Na głównej ulicy jednak tłok – miasto zdaje się nigdy nie zasypiać. Temperatura jest teraz znacznie przyjemniejsza i powietrze pozwala oddychać już prawie swobodnie. To pewnie dlatego to miasto żyje nocą.

 

 

Waranasi, 14.05
Ta noc nie należała do najlżejszych, gorąco było jak piekarniku. Przed zaśnięciem zamoczyłam prześcieradło w zimnej wodzie, tylko dlatego zdołałam w ogóle zmrużyć oczy. Spałam mocno kilka godzin, obudziłam się koło 2 zlana potem i pogryziona przez krwiożercze komary. Co najmniej 2 godziny minęły nim znowu zdołałam zasnąć, kolejny raz mocząc zupełnie już suche prześcieradło. Dzisiaj pr5zed nami długa droga. Prawie dwie najbliższe doby spędzimy w pociągu. Jednak cel – Goa stanowi bardzo silną motywację. Wymeldowujemy się z hotelu i kierujemy kroki w stronę dworca. Po przejściu dosłownie kilku metrów dołącza do nas chłopak, może 9 letni. W ciągu naszego dwudniowego pobytu w świętym mieście spotykaliśmy się już kilkakrotnie. Chłopiec (jak prawie każdy tutaj) żebrze o pieniądze. Jest jednak rezolutny, uśmiechnięty i wygadany. Pochłonięty pasją opowiada, że chciałby sobie kupić piłkę do krykieta. Chciały ćwiczyć, żeby w przyszłości dobrze grać i być zawodnikiem. Zbyliśmy go już parę razy, ale widząc znajomą buzię kolejny raz czujemy do niego mały sentyment. Wzrusza mnie swoją opowieścią. Chłopak obiecuje, że pokaże nam gdzie złapać tańszą rikszę, poza główną ulicą, gdzie wszyscy chcą dwa razy więcej niż wypada. Odchodzimy gdzieś w bok od centrum. Z pomocą młodego bierzemy pedalrikszę (nasze plecaki ledwo się mieszczą, ale oszczędność górą) i na pożegnanie nagradzamy go kilkoma dolarami, żeby kupił sobie wymarzoną piłkę. Żegnamy się obiecując, że przy następnym pobycie w Indiach wpadniemy zobaczyć jak gra.

 

 

15.05 w drodze do Bombaju
Za nami już cały dzień i cała noc spędzone w pociągu. Jeszcze około dwóch godzin i będziemy w Bombaju. Obok nas jedzie duża przyjemna rodzina i co chwilę jesteśmy czymś częstowani, a to jakaś „pasza, jakby prażone proso, to znów jakieś owoce, których nie potrafimy nazwać, a wyglądają jak ziemniaki. Wybudzona z letargu kilkunastogodzinnej podróży śmigam po pociągu z aparatem i cykam fotki podróżnym. Za mną biega gromadka roześmianych dzieciaków. Fotografuje je i pokazuje efekty na ekranie aparatu i nie wiem już, kto ma większą radochę – modele czy fotograf.

Trochę rozmawiamy (przy użyciu międzynarodowej mowy kombinowanej) – pokazuję dzieciom polską monetę i opowiadam skąd jesteśmy. Po chwili jeden z chłopców przybiega do nas i odwdzięcza się darując mi rzadko spotykane banknoty jedno i dwurupiowe – praktycznie niespotykane. Jest mi niezmiernie miło. Za oknami wzgórza. Zaskakuje nas ten krajobraz – spodziewaliśmy się raczej płaskich terenów w tej części kraju. Gorąco jest nie do wytrzymania. Już bym chciała być na plaży. Niestety jeszcze kawałek musimy przejechać. Po nocy marzymy o wysiadce i …. kąpieli. Każda podróż pociągiem pokazuje, że jednak można być bardziej brudnym i nieświeżym.

 

 

15.05 Mumbai
Dworzec w Bombaju jest ogromny, pełen koczujących ludzi, ochrony, punktów handlowych. Poszczególne perony są od siebie oddalone prawie w odległości 1 km. Potrzebujemy chwili żeby się tu odnaleźć. Z trudem trafiamy do głównej hali. W Bombaju mamy kilka godzin do wieczora, kiedy to wsiądziemy w ostatni już pociąg, który zawiezie nas na Goa. Zaczynam od kąpieli. W waiting roomie są prysznice. Udaje mi się wziąć kąpiel. Nigdy bym nie pomyślała jak wiele radości może dać wiadro i bieżąca woda. Mirek nie ma tyle szczęścia – w męskim waiting roomie niestety pryszniców nie ma. Współczuję mu, bo ja chyba nie wytrzymałabym sama ze sobą bez kąpieli po całej tej jeździe. Mumbai to najbardziej europejskie z indyjskich miast, jakie odwiedziliśmy. To już prawdziwa metropolia. Nie ma wszechobecnych tuk-tuków, rikszarzy, klaksonów. Są światła drogowe, zasady ruchu drogowego i czarno- żółte taksówki. Tak wyobrażałabym sobie raczej stolicę kraju.

Bombaj nią nie jest, ale chyba pozostaje w czołówce najbogatszych miast (jeśli cokolwiek w Indiach poza kulturą i gwiazdami Bolywood jest bogate). Tu nie problem o markowe butiki, ale obok nich kwitnie równolegle tradycyjny bazar i targ warzywny. Targ warzywny jest kolorowy jak całe Indie i Zachęcający w swojej różnorodności. Lepiej jednak podziwiać z daleka. Z bliska widać żerujące na wszystkich warzywach muchy, niezliczone ilości much. To sprawia, że odechciewa mi się warzyw. Jako azymut obieramy Bramę Indii.
Docieramy na miejsce po dłuższym spacerze przez parne miasto. Tam pełno miejscowych, turystów, sprzedawców wszelkich dóbr, fotografów. Za nami rozsławiony (głównie z zamachów, które tu miały miejsce) hotel Taj Mahal. Wejścia do hotelu chronią bramki i ochroniarze – niestety nie pozwolono nam zajrzeć do środka. Śpiesznie kupujemy ostatnie z Indii pamiątki , których ceny są zadziwiająco tańsze niż we wszystkich miastach, w których dotąd byliśmy i ruszamy na dworzec pozostawiając zapas czasowy na czyhające na nas jeszcze niespodzianki. Na dworcu jemy jakieś indyjskie coś i ruszamy na peron. Z trudem (ze względu na tłok) wbijamy się do pociągu i wyganiamy tubylców naszych miejsc. Bezlitośnie wyganiam kobietę, która z dzieckiem rozkłada się na podłodze przy naszych nogach. Po chwili zjawiają się formalni właściciele pozostałych 4 miejsc – Europejczycy. Fajnie. Po chwili okazuje się, że w ostatniej naszej podróży towarzyszyć nam będą Niemcy (mieszane uczucia, haha). Dochodzi północ a pociąg nadal stoi. Aha! Zapomniałabym. Mirek wyszedł na peron, żeby kupić wodę na podróż (do odjazdu jakieś 20 minut). Pięć minut później podszedł do okna i powiedział: Karma, nie wejdę. Łzy napłynęły mi do oczu. Drzwi , korytarz, całe wejście totalnie zaczopowali wciskający się ludzie cisnący drzwiami i oknami (dosłownie) do stojącego pociągu. Po kilku minutach jakimś cudem (chyba naprawdę tylko cud to sprawił) zobaczyłam Mirka jak cały spocony po suficie prawie przedziera się ponad dzikiem tłumem Hindusów. Ufff…. Zbliża się więc północ - jedna z naszych niemieckich współpodróżniczek kończy za chwilę 37 lat. Wie o tym po chwili chyba cały wagon, bo przedział zamienia się więc w wariacką imprezownię. Po chwili nad naszymi głowami wisi kolorowy napis HAPPY BIRTHDAY, serpentyny i kokardki. Jest szampan, czapeczki, gwizdki i prezenty. Brakuje tylko tortu i świeczek. Ściśnięci w korytarzu tubylcy z przerażeniem obserwują cały ten cyrk. W końcu idziemy spać i jedziemy. Mojej uwadze nie może umknąć fakt, że siedzący naprzeciw chłopak ma na nogach trapery. Jedzie w nich na Goa! Powodzenia. To jakby latem chodzić w wełnianym szaliku po plaży.
Pod koniec jazdy, kiedy w pociągu pozostają już tylko najwytrwalsi i nie ma początkowych tłumów, w końcu jest czas na normalne funkcjonowanie. Poznajemy młodego pułkownika, który nie zdążył na samolot i był zmuszony na tę zabójczą podróż pociągiem aby dostać się do jednostki. Mirek z łatwością się zaprzyjaźnia i zdobywa cenne wskazówki co do poruszania się na Goa. W prezencie dostaje nawet książkę z dedykacją.

 

 

16.05 Goa, Palolem Beach
Jeeeeeee!!! Jesteśmy na Goa! Po 48 godzinach w końcu docieramy do celu naszej podróży. Wysiadamy na stacji Madgaon – to niewielka stacyjka – właściwie nic tu nie ma. Zgodnie z wskazówkami idziemy na autobus. Trzeba jechać na przystanek KADAMBA i stamtąd wziąć autobus do PALOLEM. Na przystanku odczekaliśmy swoje, jednak autobus przyjechał tak zapchany, iż uprzejmy pan autobusowy powiedział, że niestety z naszymi bagażami nie wejdziemy. Wrrr… noto nie pozostało nic innego jak wrócić do łaski hien – rikszarzy. 200 rp na przystanek, 500 rp do Palolem. Haha. Rikszarze to jednak mają sporą dawkę poczucia humoru, albo myślą, że trafili im się mało rozgarnięci turyści. Ewentualnie bardzo bogaci i bardzo chcący pozbyć się pieniędzy. Nic z tych rzeczy. Wracamy na stację i za pół darmo kupujemy bilety na pociąg do Canacona, skąd do naszej plaży pozostaje już tylko rzut beretem.
Na pociąg czekamy 2 godziny, a za zaoszczędzone pieniądze jemy śniadanie w jadłodajni na peronie. Czas na szczęście mija dosyć szybko. Przejeżdżamy zaledwie dwie stacje i już wysiadamy w Canacona. Prosimy rikszarza(tu niestety nie ma już alternatywnego środka transportu)o podwózkę do Pelton Guest House, który polecił nam chłopak poznany w Himalajach – Tenzig. Nie wiemy właściwie co nas czeka, ale kierowca zna miejsce, jedziemy może 8 minut za cenę 70 rupii. Na miejscu wita nas sympatyczny właściciel - luzak w średnim wieku z żoną Tajką i małą, przesympatyczną córeczką Kim. Prowadzą kilka domków pod wynajem oraz tajską restauracyjkę, jakieś 50 metrów od plaży. Za 200 rp dostajemy pokój marzeń. Jeszcze przed pierwszym prysznicem nawiązujemy nić przyjaźni z małą Kim – pokazuje nam swój rower, łóżko, pokój, misie, ulubiony kocyk i książkę. Ta ostatnia to atlas geograficzny świata  Kim pokazuje mi kolejne strony swojego atlasu, co chwilę wydając z siebie entuzjastyczne okrzyki: Look! It’s amazing! Rozbraja nas. Kim jest prześliczną pół Tajką, pół Hinduską urodzoną w Wielkiej Brytanii. Przedstawia się swoimi pełnymi czterema imionami, a fakt, że ja mam tylko dwa kwituje radosnym chichotem. Idziemy zobaczyć plażę, od której właściwie dzieli nas tylko kilka palm. Jupi! Od razu wskakuję do wody – tak jak stoję – w ubraniu i sandałach. Woda jest cudowna, a plaża wspaniała. Witaj wypoczynku! Witaj Goa!

 

17.05, Goa
Pierwszy dzień na Goa – dzień słodkiego nic nie robienia, leżakowania, opalania i morskich kąpieli. Morze Arabskie jest wzburzone, ciepłe i bardzo słone. W końcu nie przemieszczamy się, nie martwimy o transport i miejsce do spania. Jemy w przyplażowych knajpach, które ze względu na fakt, że jesteśmy poza sezonem świecą raczej pustkami. Może setka europejskich turystów uzbierała by się w całym Palolem. Słońca niby nie ma, ale gorąco jest. Pod każdym leżakiem pies – tych jest tu znacznie więcej niż turystów. Obiboki leżą na plaży, śpią albo gonią kraby.
Co chwilę jakiś mało zorientowany zamienia się w zabawkę, którą czworonogi bawią się jak piłką. Jakiś staruszek zaczepia nas na plaży proponując przejażdżkę łódką o poranku, żeby zobaczyć pływające o tej porze delfiny. Może za kilka dni się zdecydujemy. Dzisiaj już tylko opalanie, kąpiel, piwo. W końcu odpoczywamy jak należy. Wieczorem raczymy się tajską zupą naszej gospodyni - „yum yum tom yum”. Bardzo dobry, bardzo pikantny rosół z mnóstwem jarzyn i gotowanymi krewetkami.

 

 

18.05, Goa
Aaaaaa!!! Boli, boli, wszystko boli! Cały pobyt w Indiach nie chorowałam, a teraz cierpię katusze przez własną głupotę. Słońce, którego nie było spaliło mnie dokumentnie. Nie pomaga pantenol, żel kojący, ani żaden balsam – wszystko piece, wszystko boli. No nieźle. Na razie z plażowania nici. Wieczorkiem za to zjedliśmy kolację przy stoliku na samiusieńkiej plaży – znaczy na piachu, gdize woda podmywa Ci krzesło. Extra. Mirek zamówił kalmary, ja zadowoliłam się drinkiem – trochę burżuazji za cierpienia tego dnia nam się należy. Na zakończenie dnia poszliśmy się jeszcze raz wykąpać. Tym razem całkowicie po ciemku i całkowicie po nagu. Super!

 

 

19.05, Goa
Dzisiaj byliśmy na długim spacerze, do samego końca „naszej” plaży, porobiliśmy trochę zdjęć i zjedliśmy świeżego ananasa na plaży.
Szukaliśmy dziadka od przejażdżki z delfinami, ale niestety już go nie znaleźliśmy. Umówiliśmy się za to z innym napotkanym rybakiem na wieczór. Ma nas przewieźć łódką i pokazać coś fajnego. Wrócimy więc. Dzisiaj zrobiłam sobie prześliczny tatuaż z henny. Oferują go chodzące po plaży dziewczyny, na ogół z Rajasthanu przyjeżdżające tu sezonowo do pracy. Ciekawostką jest fakt, że tym kobietom nie wolno wchodzić do morza. Coś strasznego! Maksymalny upał, a one cały dzień chodzą po plaży. Kultura Indii pod pewnymi względami nie jest sprzyjająca kobietom.

 


20.05, Goa
Ostatni wieczór na Goa. Ostatnia wieczerza. Lobster. Znaczy się homar  Hmmm…okropny! Ale pyszny, muszę przyznać spędziliśmy cudowny czas mam hennę i pamiątki! Sielanka wieczoru zakończyła się wraz z pierwszym spojrzeniem na rachunek. To chyba pomyłka – mówi mój Mirek do kelnera. Niestety nie ma pomyłki. 1200 rupii za homara to nie pomyłka. Taka cena. Dla unaocznienia dramaturgii dodam, że to więcej niż zapłaciliśmy za sumę noclegów w naszym domku przy plaży! ups! Zapomnieliśmy zapytać przy składaniu zamówienia. No to wtopa. Huston, mamy problem! W portfelu 1000 rupii, w tym pieniądze na powrót. Całe szczęście, że Bóg dał nam bankomaty. Mirek jedzie z jednym z kelnerów po pieniądze. Wychodzimy jednak z twarzą, ale było gorąco  no trudno…trzeba przełknąć i pamiętać, że było pysznie. W końcu ile razy w życiu je się świeżego homara (jakiegokolwiek zresztą?!)Tak. to będzie długo pamiętana ostatnia wieczerza. Jutro wracamy, wczoraj wysłałam ostatnią już kartkę do Polski.

 


21.05 Vasco
No i już. Jesteśmy w drodze do domu. Po obejściu i obejrzeniu Vasco w końcu lądujemy z powrotem na dworcu. Dokładnie w niezbyt zachęcająco nazywającej się restauracji – UDUPI. Restauracja jedyna czynna w całym mieście, no może poza obskurnymi barami w liczbie 3, gdzie strach byłoby dotknąć czegokolwiek. W Udupi natomiast zrobiliśmy przegląd menu, próbując tylu dań, ile nasze brzuszki były w stanie pomieścić. Było pysznie.

 

A oto mała ściąga z indyjskiego menu:

 

- samosa – trójkąt z ciasta podobnego do francuskiego z ziemniaczanym farszem w środku. Ostre.

 

- purji – dmuchane bułki podawane z sosem, w środku farsz warzywno –ziemniaczany. Smaczne. Nie bardzo ostre jak na indyjskie standardy

 

- dosa – duży placek, wyglądający trochę jak naleśnik, cienki i chrupiący, złożony w rurkę. W środku farsz jak zwykle z ziemniaków , wymieszanych ze smażoną cebulką. Nie ostre, smaczne , zwłaszcza z keczupem.

 

- utapa – nasza była onion utapa, a więc z cebulą. Bardzo dobre. Taki duży placek ziemniaczany z wybranym dodatkiem. W ogóle nie pikantne. Bardzo dobre.

To taki ostatni łyk indiańskiego jedzenia po goańskich rarytasach. W czasie naszej podróży jedliśmy też inne dziwadła , o których warto wspomnieć:

 

- Momos – danie tybetańskie, trochę jak nasze pierogi z bardzo pikantnym farszem z ziemniaków albo z kurczakiem.

 

- chapali – taki ichni chlebek – sam w sobie bez smaku ale na ogół serwowany z jakąś masalą czyli omastą – generalnie zawsze pikantną.

 

- paneer pakora – panierowany ser, pyszna zakąska do piwa.

 

- spring Rolls – kolejny starter, świetny do piwa, rulon z ciasta z nadzieniem veg lub

non-veg, pokrojony na kształt kopytek.

 

- dahali – zestaw chapali plus różne masala + ryż na słodko

 

- chai – bardzo słodka indyjska herbata, zawsze z mlekiem

 

- sweet puff – chyba bardziej brytyjskie niż indyjskie, jedliśmy w Shimli – ciastka jakby francuskie z jakimś słodkim czymś w środeczku. Bardzo dobre. Tak dobre, że kupiliśmy 10 na zapas.

 

Ponadto próbowaliśmy specjałów kuchni tajskiej żony naszego gospodarza na Goa:

 

- lady fingers – zielona fasolka, zasmażana, słona dosyć. Dobre do piwa, kategoria: starter

 

- beef chips – zasmażane mięso wołowe, wygląda niezbyt zachęcająco, smakuje nie najgorzej. Do jedzenia z zamkniętymi oczami. Kategoria: starter

 

- tom yam – tradycyjna tajska zupa – jakby rosół, z warzywami i mięsem (krewetkami, wołowiną, kurczakiem – do wyboru). Bardzo, bardzo pikantna- zresztą jak wszystko co tajskie.


Czekamy na samolot z Goa do Delhi. Potem już tylko z Delhi do Moscow i z Moscow do Warsaw. A w Warsaw podobno aktualnie powódź. Och, jak się nie chce wracać… Mirek kopie sobie właśnie kapsla z młodym (może 7 letnim) India – łebkiem na peronie bus standu, od czasu do czasu podrzucając mi buziaka w czubek głowy.
Wracamy!

« powrót

Dodaj nowy komentarz