CZĘŚĆ CZWARTA - CEL: Himachal Pradesh - wycieczka pod znakiem małpy i Dalai Lamy

2012-03-01 07:09:00, komentarzy: 0

Połączenia nie do końca nam sprzyjały, więc przez moment była nawet koncepcja, że dziś wrócimy do Delhi i jutro pociągiem na Goa. Ostatecznie jednak zostajemy z Samarthem. Zdecydowaliśmy się na podróżowanie z nim jeszcze prze jakiś czas po rejonie Himachal Pradesh – znaczy jedziemy w góry! Rano spotykamy się przy złotej świątyni. Robi wrażenie. Wielki kompleks składa się z czterech wspaniałych budynków, wśród których centrum stanowi pokryta złotem świątynia Sikhów.
Kolejka do wejścia długa, ale chcemy zobaczyć wnętrze.
Nadal na terenie świątyni Samarth zabiera nas do wspólnej kuchni, gdzie każdy o każdej porze dnia może zostać bez ograniczeń nakarmiony. Kolejne doznanie związane z tym jak niesamowici są tu ludzi i ich kultura. Dowiadujemy się, że w razie konieczności można tu również przenocować.
Ze świątyni idziemy do Jhalianwalla Bagh – miejsca masakry, której Brytyjczycy dokonali tu na Indusach w 1919 r. Aktualnie jednak mało kto traktuje to miejsce jak miejsce kaźni. Lokalni przychodzą tu na spacery z dziećmi, uśmiechnięci i beztroscy.

Niestety nie mamy już czasu na spacer po ulicach miasta. Amritsar urzekł nas jednak, gdyż ruch nie jest tu tak doskwierający a i upał jakby zelżał. Spieszymy na autobus. Następny punkt programu – Shimla (pośrednio znów przez Chandigar). Pierwszy autobus ma Klimę i jest luksusowy, drugi z Chandigar już mniej. Telepie jak w beczce śmiechu tyle, że mniej śmiesznie. Brudne siedzenia i sami lokalni. Jedziemy nocą żeby na rano być na miejscu. Po drodze łapiemy gumę i przymusowo zaliczamy kolejny postój. Autobus rzęzi ogromnie ale nie to jest problemem. Jest zimno. Pierwszy raz od przylotu do Indii marznę. Kiedy rano docieramy do Shimli wkładam na siebie jedyne rzeczy z długimi rękawami i nogawkami, jakie mam. Samarth dorzuca swoją kurtkę. Z dna plecaka wydobywam jeszcze czapeczkę z daszkiem i wyglądam teraz jak bezdomna. Zarzucamy na plecy bagaże i wyruszamy na poszukiwanie hotelu.

 

 

Shimla, 08.05.2010
Po pocałowaniu kilku klamek i kilku mało atrakcyjnych cenowo ofertach trafiamy do Amar Palace. Pokoju szukamy tym bardziej desperacko, że żołądek przewraca mi się z boku na bok i woła o toaletę. Udaje nam się wynająć pokój za 700 rupii dla całej trójki. Bardzo ładny z fenomenalnym widokiem na góry pod nami. Kwaterujemy się razem. Po odświeżeniu i naprawdę sutym śniadaniu idziemy obejrzeć to słynne miasto znane z powieści Kiplinga – wakacyjną stolicę Brytyjczyków, stolicę Himachal Pradesh.

Klimat osobliwy, ale ludzi zdecydowanie za dużo. Mniej też jest tutaj widoczna prawdziwa kultura Indii, więcej zaś Europy. Czas na wypoczynek. Jutro wyruszymy w dalszą drogę w góry. Potrzebujemy pozwolenia ze względu na bliskość Tybetu, do tego z kolei potrzebna są zdjęcia – idziemy więc do fotografa. Zdjęcia robione są zwyczajną cyfrówką a następnie przycinane w komputerze. Okazuje się, że w górach może jeszcze leżeć śnieg. Himalaje jak to góry – bywają kapryśne. Prawdopodobnie rozstaniemy się więc z Samarthem i na parę dni zostaniemy w Shimli. Indie obfitują w różne stworzenia błąkające się po ulicach. Krowy są tak powszechne, że nawet na mnie nie robią już wrażenia. Teraz dochodzą małpy, których więcej tu na ulicach niż u nas psów. Hasają sobie beztrosko po chodnikach, dachach, ulicach, drzewach.

Po południu wszyscy troje padliśmy fundując sobie popołudniową drzemkę. Okno zostało otwarte jak to nie raz się zostawia. I co? Małpa weszła sobie jakby nigdy nic właśnie przez to uchylone okno, przeszła przez pokój, wlazła na stół, przegrzebała moją otwartą kosmetyczkę, po czym wyszła najwyraźniej nie znalazłszy nic godnego zainteresowania. Do teraz ciężko mi w to uwierzyć. Incredible India! Wieczorem z kolei nasz pokój odwiedził pająk, niby nic nadzwyczajnego gdyby nie fajt, że był wielkości małego ptaka. Na szczęście Samarth uratował nas od sześcionogiego monstrum wyrzucając go przez okno.

 


Shimla, 09.05.2010
Drugi dzień w Shimli rozpoczęliśmy wcześnie rano, niestety od pożegnania z Samarthem. Po bardzo długich rozmowach, konsultacjach i przemyśleniach jednak postanowiliśmy odpuścić sobie Himalaje. Śnieg, choroba wysokościowa, kaprysy pogodowe dla nieprzygotowanych podróżników stanowią jednak problem i mogłyby zniweczyć resztę urlopu. Nie mamy nawet ubrań – w końcu w planach była plaża na Goa, nie Himalaje. Postanowiliśmy więc 3 dni odpocząć tutaj, odwiedzając tylko niższe partie gór i wracać na zaplanowaną ścieżkę. Samartha pożegnaliśmy w uściskach i moich łezkach. Nasz poranek poświęciliśmy na wędrówkę – czy raczej wspinaczkę do świątyni małp – Yahoo Temple. Po drodze mijaliśmy całe mnóstwo małp i małych małpek uwieszonych na ramionach swoich mam. Niektóre odważnie wybiegały na chodnik i schody inne zaglądały tylko ciekawie zza barierek. Niektóre dopiero co uczyły się chodzić, koślawo spadając ze schodka na schodek i wlepiając ciekawskie ślipia w nadchodzące człowieki. Super są te maluchy – mamy za nogi ciągną je do lasu!

Do świątyni wiedzie stroma ścieżka, na początku której stoi tablica informacyjna, na której wypisano czasy w jakich osoby w różnym wieku powinno zdołać dojść do świątyni, aby móc powiedzieć, że są w formie. Nie wiem ile czasu nam to zajmuje, ale w końcu docieramy na szczyt. Wchodzimy do świątyni – w niej śpiewy i rytuały, ludzie klęcząc przed głównym ołtarzem (czy czymś w tym rodzaju) wrzucają pieniążki na ofiarę dla tutejszego Boga, w zamian za co kapłan ich błogosławi, malując na czole kolorową kropkę. Podchodzę do ołtarza i ja – wrzucam pieniążek, dostaję pomarańczową kropę na czoło i z chochelki prosto w dłonie wodę do picia – kiwam głową, że nie, ale nie ma ucieczki - muszę wypić, choć oczami wyobraźni widzę pływającą w niej amebę i inne pierwotniaki.
W nagrodę za dzielność dostaję cukierki dla małp. Idziemy więc na karmienie. Mirek jest odważniejszy i pierwszy karmi małpiszona z otwartej dłoni – super.

Zazdroszczę mu, więc choć bardzo się boję też chcę spróbować. Spodziewałam się pazurów, a małpka kulturalnie i delikatnie paluszkami wzięła sobie cukierka i z zadowoleniem wsadziła do pyska. Tak oto nakarmiłam małpę. Super! Po południu chodzimy po mieście – kolejny raz po tych samych kramach, kolejny raz zachwycam się każdym szalem, bransoletką, ozdobami. Jemy momosy – przysmak kuchni tybetańskiej a także odkrywamy kolejny przysmak o brytyjsko brzmiącej nazwie sweet puff – jakieś ciastko trudne do opisania, ale pyszne bez dwóch zdań. Na ulicach miasta są prawdziwe tłumy. Trochę jak na Krupówkach.

 

 

Shimla, 10.05.2010
Trzeci dzień w Shimli – ostatni - postanowiliśmy poświęcić na wypad w okolice. Niestety rano zeszło nam trochę dłużej niż założyliśmy i dopiero około 11 wyruszyliśmy w drogę do miejscowości Narkanda. Zarezerwowaliśmy też od razu z rana bilety na wieczór do Daramshali – żeby zobaczyć miejsce gdzie ukrył się Dalaj Lama. (Pomysł z Daramshalą powstał nagle i postanowiliśmy się zbytnio nad nim nie rozwodzić. Uznaliśmy, że jedziemy a co zrobimy później zdecydujemy w tak zwanym międzyczasie. Na razie jest plan żeby z Daramshali wrócić do Delhi i pojechać do Waranasi. Coraz bardziej oddala nam się Goa).
Na stacji skąd jedziemy do Narkanda zostawiamy bagaże i wyruszamy. Do Narkanda jedziemy długo, ze względu na korek na drodze – autobus rzęzi i telepie, że trzeba być ostrożnym żeby się nie uszkodzić. Na szczęście ucierpiała tylko Mirkowa koszulka plus lekko zdarta skóra. Ostatecznie na miejscu spędzamy tylko 2 godziny łażąc po lesie i nie docierając tak naprawdę do żadnego konkretnego miejsca. Na targu kupujemy mango i pałaszujemy je na trawce. Pycha są mango na trawce w lesie! Trochę za mało mamy czasu, ale mimo wszystko warto było dla widoków i natury. Wieczorem znowu nerwy – autobus do Daramshali nie odjeżdża ze stacji, gdzie odbieramy bagaże, ale ze stacji głównej. Za pół godziny z hakiem. Problem w tym, że nie ma autobusu między jedną a drugą stacją, więc trzeba drałować na piechotę. Mało tego, stacja jest na dole i druga też, ale po przeciwnej stronie wzgórza – trzeba więc wspiąć się na górę i zejść po drugiej stronie. Z bagażami. W pół godziny. Bieg katorżnika. Spoceni, zmęczeni dokonujemy niemożliwego. Łapiemy oddech dopiero w autobusie do Daramshali. Grrr…a tak dobrze sobie to rozplanowaliśmy…. czasami nie da się lubić Indii….

 


Dharamshala, 11.05.2010
No to jesteśmy. Jest godzina 6.30. Podróż skończyła się na bezludnym parkingu pośrodku niczego. Co teraz? Nagle zostaliśmy tylko my i jakaś para Angoli. Trochę jestem zaskoczona okolicą (czy też jej brakiem) ale po Angolach widzę, że oni dobrze wiedzą gdzie i po co trafili. Szybko też dogadują się z taksówkarzem, więc z braku laku postanawiamy się dopiąć. Tutaj chyba niczego nie ma. Brytyjka na pytanie dokąd jadą wymawia jakąś obcobrzmiącą nazwę i zapewnia mnie, że z pewnością my również TAM chcieliśmy dojechać. No hmmm… tu gdzie trafiliśmy raczej nie chcieliśmy więc pewnie ma rację. Dosiadamy się do wspólnej taksówki i jedziemy wąskimi, krętymi uliczkami mocno w górę jakieś 15 minut. Rozstajemy się grzecznie ale jakoś bez wylewności. Jesteśmy więc w wiosce Dalaj Lamy. Trochę jeszcze wcześnie więc szukamy jakiegoś miejsca na kawę i śniadanie. Póki co próbujemy się jakoś ogarnąć i zorientować w sytuacji przysiadłszy na ławeczce przy drodze. Swoim sokolim okiem zauważam budkę oferującą wycieczki po okolicy – korzystam więc z podpowiedzi i skrzętnie zapisuje kolejne punkty, które w tej tajemniczej wiosce należą do tzw must see.

 

Oto ściągawka spisana od tubylczego touroperatora: 1. Bhagsuang Temple, 2. Naddi View Point, Dal Lake, St. John Church, 5. Dalai Lama Temple.
No to jesteśmy już trochę mniej w lesie. Idziemy na śniadanie do pierwszego z brzegu hotelu z tarasem na piętrze. W MENU również mamy podręczny spis lokalnych atrakcji – porównuję go z już zapisanym i uzupełniam. Tutaj mamy: Buddist Monastry, H.H. Dalai Lama Temple, Bhagsuang Temple – antyczna świątynia Shivy, Water Fall – wodospad, Pine Ringed Bowl of Dal Lake (święte jezioro), Naddi Village, St. John Church.

Atrakcje się pokrywają znaczy mamy kompletny plan zwiedzania obejmujący wszystkie atrakcje tego miejsca. Mamy też problem z bagażami, których nie bardzo da się pozbyć. Po wyjściu z hotelu przechodzimy się chwilę w poszukiwaniu potencjalnej przechowalni dla naszego dobytku, ale znalezienie wydaje się niemożliwe. Ładnie tu. I ludzi dużo. Dużo Brytyjczyków, tutaj już Europejczyk nie wzbudza większego zainteresowania. Po jakichś 30 minutach łapiemy kierowcę, czy też raczej to on nas łapie i dobijamy targu. Za 400 rupii mamy objazdówkę zgodnie z planem. No i na razie pozbyliśmy się problemu bagaży – jeżdżą z nami. Kierowca podwozi nas w kolejne punkty i zostawia dając czas na swobodne zwiedzanie. Zaczynamy od świątyni Dalaj Lamy – trafiamy akurat na jakieś nabożeństwo czy coś w tym rodzaju bo tłum ogolonych mnichów i mniszek akurat wspólnie się modli. Atmosfera jest inna, fascynująca. Obok świątyni jest dom Dalaj Lamy – całkiem zwyczajny, tyle że ogrodzony. Mistrza nie ma, jest podobno w Szwajcarii. Czytamy notatkę na tablicy dotyczącą audiencji – oj niełatwo byłoby się do Niego dostać, niełatwo….


Po wyjściu ze świątyni mijamy muzeum Tybetu – w ogóle w wiosce akcenty Tybetu są bardzo wyraźne. Kierowca czeka i po naszym powrocie bez słowa zawozi nas do kolejnego miejsca z naszej rozpiski – świątyni Shivy i wodospadu. Świątynia mała i taka sobie za to tuż za nią…basen! Ooooo tak! To taka atrakcja marzy nam się teraz najbardziej w tym lejącym się nieba żarze. Z tęsknotą mijamy obiekt naszych westchnień i idziemy do wodospadu. Spacer bardzo przyjemny i te widoki… Potęga Himalajów sięgająca chmur, a na wierzchołkach śnieg. Przy wodospadzie spotykamy lokalnych turystów, którzy bardzo chcą mieć z nami zdjęcie. Kończy się całą sesją i w pewnym momencie postanawiamy stamtąd uciekać.  Po wodospadzie jedziemy zobaczyć jezioro – akurat sobie wyschło i oglądamy jedynie miejsce, w którym zwykle było. Potem jedziemy zobaczyć kościół i punkt widokowy. O 12 wycieczkę mamy zakończoną i choć jest wcześnie bo odległości okazały się nieduże jesteśmy zadowoleni. Po zwiedzaniu tułamy się trochę po uliczkach w poszukiwaniu biura rezerwacji biletów autobusowych. Nie brakuje ich tutaj więc nie chcemy korzystać z usług pierwszego z brzegu. Większy problem stanowią plecaki, które bardzo chcemy gdzieś zostawić. Po odwiedzeniu większości lokalnych agencji w końcu wracamy jednako pierwszej. Za 500 Rp od łebka rezerwujemy bilety do Delhi a i bagaże zostawiamy. Mamy więc cały dzień na zwiedzenie wioski. To taki Mały Tybet – wszędzie pełno mnichów buddyjskich.

Drugą połowę tutejszej społeczności stanowią wyzwoleni Europejczycy – hippisi, rastamani – trochę jak na przystanku Woodstock. Obiad jemy w Himachal, gdzieś w jednej z bocznych uliczek. Jedzenie pół chińskie, pół tybetańskie – bardzo pyszne a do tego jedyna w swoim rodzaju herbatka cytrynowa z imbirem – prawdziwym w korzeniu…. Pychota! W lokalu obsługuje młody, uśmiechnięty chłopak – bardzo, bardzo przyjemny – nie narzuca się ale zapytany chętnie podejmuje rozmowę. Tenzi. Opowiadamy mu o naszych planach związanych z Goa i od razu dostajemy namiar na znajomy hotel na Palolem Beach – Tenzi mówi, żeby powołać się na niego przy kwaterunku. Specjalnie dla nas zapisuje:

 

Tenzi Gopal (Himachal Pradesh) Palolem Beach – Pelton Guest House (Sibi Diaz – owner) freeme_pal@Yahoo.co.in

 

Tego jednego dnia szystko jest jak należy. Klimat wioski rewelacyjny. Ozdoby zupełnie inne niż w reszcie Indii, wszystko unikalne i niesamowite. Mirka boli gardło więc marudzi zamiast doceniać atmosferę miejsca. Ja po tych samych straganach mogłabym chodzić przez kolejne 3 dni co najmniej. Niestety ze względu na zły humor mojego Mirka nic nie kupuję. Kiedy w końcu po długich marudzeniach wracam po wypatrzone spodnie stoisko jest już zamknięte. Aha! Taka ciekawostka, która zdarza nam się już po raz drugi – przy bagażniku autobusu jakiś obdarty koleś bierze mi plecak z rąk i wrzuca do luku bagażowego. Okej tylko dlaczego chce za to 10 rupii? Kategorycznie odmawiamy i olewamy jego głośne nawoływania. Zajmujemy swoje miejsca w autobusie, choć jeszcze do momentu odjazdu nerwowo spoglądam przez okno czy aby na pewno nasz bagaż nie został wyrzucony z powrotem na ulicę. Widzimy też, że ten bagażowy rytuał stanowi tu swoistą normę i większość podróżujących opłaca ten dziwny haracz. Nic mnie już tutaj nie jest w stanie zadziwić.

 

 


Delhi, 12.05.2010
Do Delhi dotarliśmy o świcie, jeszcze przed 7. Przez kilka minionych dni zdążyliśmy się już odzwyczaić od straszliwego gorąca i smogu. Zwłaszcza teraz z rana kurz unosi się nad miastem jakby ktoś trzepał nad nim gigantyczny od lat nie czyszczony dywan. Zostawiam Mirka na hali dworca i walczę jak lwica w poszukiwaniu biura rezerwacji. Chcemy jak najszybciej jechać do Waranasi. Wpycham się w kolejkę do informacji (enquire po tutejszemu) i z zadowoleniem biegnę do Mirka ściskając w dłoni plaster z zapisanym numerem pociągu do Waranasi (o ile trudno w mojej torebce o notes, o tyle plaster zawsze się znajdzie – jak widać o wszechstronnym zastosowaniu). Pierwszy krok skomplikowanego procesu nabywania biletów mamy za sobą. Dalsza część jest zawsze trudniejsza ale na szczęście mam już pewną wprawę. Szukam biura informacji turystycznej – tam zawsze idzie łatwiej niż bezpośrednio w rezerwacji. Po kilku okrążeniach dworca trafiam do biura. Teraz tylko odstać co moje w kolejce i siup! Kiedy w końcu dumna z siebie z głębokim westchnieniem docieram do urzędnika z wypełnionym formularzem rezerwacji, niczym policzek wymierzony w twarz padają słowa: „This train not possibile”. No to co ja mam teraz zrobić?! Okej, jest inny o 13.15, ale w Waranasi będziemy około 2 nad ranem. No trudno! Biorę co jest. Nie chce nam się już tułać po Delhi, tym bardziej, że ze względu na dramatyczną kolejkę nie zostawiliśmy bagaży. Autobusem dojeżdżamy do Conaugh Place (tego samego, którego tak się naszukaliśmy pierwszego dnia w Indiach) i sączymy kawkę w Coffe Day. Ceny nie są zachęcające jednak po trudach podróży należy nam się relaks w klimatyzowanym pomieszczeniu. Na stację wracamy w końcu dużo przed czasem i postanawiamy poczekać w biurze dla turystów. Miejsce to ma dwie podstawowe zalety, których niemal wszędzie w Indiach brakuje: a) klimatyzacja, b) święty spokój. Siedzimy na sofach i próbujemy policzyć dni, które nam jeszcze pozostały. Skoro już tu siedzimy … może zapytamy o Goa…Liczymy dni, pieniądze, myślimy, pytamy, znowu liczymy, znowu myślimy i ostatecznie decyzja zapada! Za cztery dni powinniśmy już być na plaży! Do Delhi na sam koniec wrócimy samolotem – decydujemy. Postanowione, oby teraz wszystko już szło po naszej myśli. Na peron schodzimy na 15 minut przed planowanym odjazdem. Jest tak tłoczno, że ledwo udaje nam się zejść ze schodów na platformę. W tej samej chwili podjeżdża pociąg, a tłum robi się jeszcze gęstszy. Próbujemy się przebić, ale to istne piekło. Ludzie idą w przeciwną stronę, nie wiadomo dlaczego. Z walizami, tobołami cisną się okupując pozamykane drzwi pociągu. Jestem szturchana, popychana, podeptana i nie wiem gdzie idę, płynąc z całą tą hinduską masą. Nie podoba mi się i w tym momencie nienawidzę Indii z całego serca. W końcu pakujemy się do wagonu, byle tylko znaleźć się w środku… po kilku minutach niestety okazuje się być niewłaściwym. Mirek wychodzi, ja ze łzami w oczach zostaje i udaję, że nie wiem o co chodzi, bo nie mam ochoty zostać wyrzucona z miejsca, o które tak przyszło nam walczyć. Pociąg powoli rusza a mi puszczają nerwy. Mirka nadal nie ma, ja wpadam w popłoch i nie mogę już powstrzymać łez złości i bezradności, która we mnie wzbiera. Tubylcy patrzą na mnie trochę spłoszeni, a ja nienawidzę ich jeszcze bardziej. Na szczęście wraca Mirek. Między wagonami jest przejście – przebijamy się przez kolejne 10 minut przez kolejne wagony. Kiedy w końcu dopadamy swoich miejsc jestem tak zmęczona, że 13- godzinna podróż to tylko kropla w morzu goryczy. Jedziemy w końcu. Na pierwszej stacji wsiada 5 osobowa rodzina i dosiada się do naszego „przedziału” – mundurowy z żoną i 3 synami. Tak zaczyna się nasza kolejna kolejowa przyjaźń i znów uwielbiam Hindusów i ich serdeczność. Kolejny raz dostajemy wizytówkę, maile, adresy. Mirek z zaciekawieniem ogląda wręczoną mu wizytówkę przypatrując jej się przez chwilę. Właściciel siedzi obok i z uśmiechem obraca mu ją w rękach o 180 stopni. Rodzina zaprasza nas do siebie. Niestety tym razem nie jest nam po drodze, więc nie skorzystamy. Dostaję w prezencie od Pani Mamy korale, żegnamy się w uściskach. Głupio mi teraz, że tak się zdenerwowałam przy wsiadaniu. Cóż oni mogą, że my obcokrajowcy nie potrafimy się tu odnaleźć. Tak…Indie to przede wszystkim niesamowici ludzie.

« powrót

Dodaj nowy komentarz