Mniej więcej od pół roku z rosnącą częstotliwością i w różnych odmianach pojawiło się w naszym domu słowo Kuba. Na zmianę ze słowem "dziecko" było tylko Kuba, Kuba i Kuba. Nic dziwnego gdyby nie fakt, że nie jest to imię mojego chłopaka :)
Herzklekotu dostaję tylko oglądając zdjęcia a co dopiero na myśl, że MY moglibysmy TAM polecieć. Na niedawno rozpoczęty nowy rok powzięłam tylko 3 życzenia, z których jedno wydawało się bardziej nieosiągalne od drugiego. Kuba była jednym z nich.
Na początku lutego wiara w realizację postanowień noworocznych mocno spadła.
Od września monitorowałam ceny biletów, nadal ich nie zarezerwowaliśmy. Ceny w ostatnim czasie mocno wzrosły aż przekroczyły 3600 zł. Celowałam w 3000zł a każda dodatkowa setka jakby oddalała wyspę o kolejne 100 000 km. W zasadzie przestałam wierzyć, że się uda. Na szczęście nie do końca się poddałam a przejawem walki było zapisanie się na kurs hiszpańskiego. Na ceny wpływu nie mam ale zrobiłam swój mały kroczek w kierunku realizacji planu. Od zawsze wiadomo, że szczęściu trzeba pomagać.
No i stało się. Klamka zapadła 29 lutego - bilet kupiony. W ten sposób pozycja Kuba z listy "plany i marzenia" zmieniła status na "w realizacji".